Выбрать главу

W tym momencie do baru wszedł wyprostowany starszy mężczyzna o jastrzębiej twarzy. Sądząc po jego chodzie, przystosowanym do grawitacyjnych przeciążeń, bladości jego twarzy, a także bliznach radiacyjnych oraz spojrzeniu przenikliwych szarych oczu, Goodman wysnuł wniosek, iż jest on starym wygą dalekich kosmicznych szlaków.

— Specjalne tranaiańskie, Sam — złożył zamówienie u barmana.

— Już podaję, kapitanie Savage! — odparł służbiście barman.

— Tranai? — wymamrotał bezwiednie Goodman.

— Tranai — potwierdził kapitan. — Nie słyszałeś o niej nigdy, prawda, synu?

— Nie, sir — przyznał Goodman.

— No cóż, synu — oznajmił kapitan Savage. — Czuję, że dzisiejszej nocy chciałbym z kimś odrobinę pogadać, a więc opowiem ci bajeczkę o Tranai Błogosławionej, która leży gdzieś daleko, aż za Galaktycznym Wirem.

Spojrzenie kapitana stało się zamglone, a posępny grymas jego warg złagodził uśmiech.

— W tych czasach byliśmy niczym ludzie z żelaza, podróżujący w stalowych kosmolotach. Johnny Cavanaugh, Frog Larsen i ja polecielibyśmy do samego piekła choćby po pół ładowni terganium. Taaa… i wynajęlibyśmy samego Belzebuba do sprzątania pokładu, gdyby brakowało nam ludzi. Były to czasy, gdy kosmiczny szkorbut zabierał zawsze jedną trzecią załogi, a widmo Wielkiego Dana McClintocka błąkało się po kosmicznych szlakach. Moll Gann wciąż jeszcze zawiadywał barem kosmicznym „Pod Czerwonym Kogutem” na Asteroidzie 342-AA, żądając pięciuset ziemskich dolarów za szklankę piwa i, co ciekawsze, dostawał tyle, ponieważ w promieniu trzydziestu miliardów kilometrów nie było innego miejsca, gdzie można byłoby napić się piwa. Były to czasy, gdy Blaszkorogi wciąż wycinały w pień załogi wszystkich statków, podróżujących w okolicach równika Galaktyki, i statki, które chciały dostać się na Elizję, musiały przedzierać się przez przesmyk w Mgławicy Końskiego Łba. Możesz więc wyobrazić sobie, synu, jak się czułem, gdy pewnego pięknego dnia dotarłem na Tranai.

Goodman z zapartym tchem słuchał, jak stary kapitan malował przed nim obraz dni dawnej chwały, gdy kruche statki podróżowały po stalowym niebie, kierując się w dal, zawsze w dal, ku dalekim granicom Galaktyki.

A tam, u brzegu Wielkiej Pustyni, znajdowała się Tranai.

Tranai, gdzie odnaleziono drogę życia, a ludzie nie byli już trybikami machiny państwa! Wspaniale, spokojne, twórcze, szczęśliwe społeczeństwo, złożone nie ze świętych czy ascetów, nie z intelektualistów, ale ze zwykłych ludzi, którym udało się osiągnąć utopię.

Przez godzinę kapitan Savage mówił o różnorodnych cudach Tranai. Skończywszy swą historię, poskarżył się, że zaschło mu w gardle, i Goodman zamówił dla niego jeszcze jedno specjalne tranaiańskie, a drugie dla siebie. Popijając egzotyczną zielono-szarą miksturę, Goodman po uszy pogrążył się w marzeniach.

W końcu bardzo uprzejmie spytał:

— Dlaczego pan tam nie wróci, kapitanie?

Starszy człowiek ze smutkiem potrząsnął głową.

— Kosmiczna podagra, chłopcze — oznajmił z goryczą. — Jestem uziemiony na dobre. Wtedy nie wiedzieliśmy dużo o współczesnej medycynie. Jedyne, do czego się teraz nadaję, to jakaś praca dla szczura lądowego.

— A co pan teraz robi?

— Jestem brygadzistą w Spółce Budowlanej Seakirk — westchnął starszy człowiek. — Ja, który kiedyś komenderowałem pięćdziesięciodyszowym kliprem! Sposób, w jaki ci ludzie robią beton… Czy moglibyśmy wypić znowu po jednym na cześć wspanialej Tranai?

Wypili jeszcze po kilka. Opuszczając bar, Goodman podjął już decyzję. Gdzieś we Wszechświecie odnaleziono modus vivendi — prawdziwe urzeczywistnienie odwiecznego ludzkiego snu o doskonałości.

Od tej chwili nic innego nie mogłoby go usatysfakcjonować.

Następnego dnia zrezygnował z pracy projektanta w Zakładach Produkcji Robotów Wschodniego Wybrzeża i podjął z banku oszczędności całego życia.

Wybierał się na Tranai.

Wsiadł na pokład „Królowej Konstelacji”, która zabrała go na Legis II, a potem „Splendorem Galaktyki” doleciał do Oume. Zatrzymawszy się na krótkie postoje na Machangu, Inchangu, Pankangu, Lekungu i Oysterze — ponurych, kosmicznych dziurach — osiągnął Tung — Bradar IV. Bez żadnych większych kłopotów przedostał się przez Galaktyczny Wir i wreszcie znalazł się na Bellismoranti, gdzie kończyły się ziemskie wpływy.

Za zdecydowanie wygórowaną opłatą statek lokalnej linii kosmicznej przewiózł Marvina na Dvastę II, a stamtąd kosmiczny frachtowiec poprzez kolonie Seves, Olgo i Mi przetransportował go na podwójną planetę Mvanti. Tam ugrzązł beznadziejnie na całe trzy miesiące, które wykorzystał biorąc udział w hipnopedycznym kursie języka tranaiańskiego. W końcu wynajął przewodnika po dzikich rejonach kosmosu, który pomógł mu dostać się na Ding.

Na Dingu natychmiast zaaresztowano go pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Higastomeritreianu, zdołał jednak uciec w ładowni statku, transportującego rudy metali, który dowiózł go na g’Moree. Tam wykurował się ze swoich odmrożeń, bąbli i powierzchownych poparzeń radiacyjnych, po czym zorganizował sobie wreszcie przelot na Tranai.

Gdy statek mijał księżyce Doe i Ri, by wylądować w Kosmoporcie Tranai, Goodman jedynie z trudem był w stanie uwierzyć, iż dzieje się to naprawdę.

Kiedy otworzyły się śluzy powietrzne, Goodman stwierdził, iż jest w stanie głębokiej depresji. Jej źródłem było częściowo zwykłe wyczerpanie, nieuniknione po tak pełnej przygód podróży. Jednak, co gorsza, Goodman poczuł też nagłe przerażenie, iż Tranai może okazać się zwykłym oszustwem, pułapką na naiwnych.

Przebył całą Galaktykę, kierując się jedynie opowieścią starego kosmicznego włóczęgi. Teraz jednak to, co mówił Savage, wydawało się jakoś mało prawdopodobne. Nawet mityczne Eldorado zdawało się miejscem pewniejszym niż to Tranai, które Goodman chciał ujrzeć.

Opuścił pokład statku. Port Tranai wyglądał na dość sympatyczne miasteczko. Ulice wypełnione były przechodniami, a w sklepowych witrynach piętrzyły się towary. Ludzie, których mijał na ulicy, wyglądali w znacznym stopniu tak samo, jak gdziekolwiek indziej, kobiety zaś były całkiem atrakcyjne.

Równocześnie jednak Goodman odczuł tu coś dziwnego, coś w subtelny sposób, lecz zdecydowanie różnego od innych miejsc w Galaktyce, krótko mówiąc: coś obcego. Zabrało mu nieco czasu, nim zdołał określić to dziwne wrażenie.

Uświadomił sobie mianowicie, że na każdą kobietę, znajdującą się w zasięgu wzroku, przypada co najmniej dziesięciu mężczyzn. I, co jeszcze dziwniejsze, praktycznie wszystkie kobiety, które spotykał, były najwyraźniej albo w wieku poniżej osiemnastu lat, albo też powyżej trzydziestu pięciu.

Co stało się z grupą wiekową kobiet od dziewiętnastu do trzydziestu czterech lat? Czyżby ich publiczne pojawianie się stanowiło tabu? A może dotknęła je jakaś zaraza?

Będzie musiał uzbroić się w cierpliwość i powoli do tego dojść.

Udał się do Budynku Idriga, gdzie skupione były wszystkie instytucje rządowe Tranai, i zgłosił się w biurze ministra Spraw Pozaplanetarnych. Przyjęto go niemal natychmiast.

Biuro ministra okazało się małe i zagracone, a pokrywająca ściany wykładzina upstrzona była dziwnymi niebieskimi klepkami. Goodmana uderzył też z miejsca widok wysokoenergetycznego karabinu — blastera z tłumikiem i celownikiem optycznym, zwisającego złowieszczo ze ściany. Nie miał jednak czasu, by się nad tym zastanawiać, ponieważ urzędnik wyskoczył ze swego fotela i energicznie uściskał mu dłoń.