Выбрать главу

Minister był otyłym, wesołym mężczyzną w wieku około pięćdziesięciu lat. Wokół jego szyi zwisał łańcuch z medalionem, na którym odciśnięty był tranaiański herb — stylizowana błyskawica, która swym uderzeniem rozszczepia kłos zboża. Goodman wysnuł właściwy, jak się okazało, wniosek, iż jest to oficjalny herb ministerstwa.

— Witamy na Tranai — powiedział serdecznie minister. Zepchnął z fotela stos jakichś papierów i gestem wskazał Goodmanowi, by usiadł.

— Panie ministrze… — rozpoczął Goodman w oficjalnej wersji języka tranaiańskiego.

— Nazywam się Den Melith — przerwał mu minister. — Proszę nazywać mnie Den. Panują tu u nas raczej nieformalne stosunki. Może pan położyć nogi na biurku i czuć się jak w domu. Cygaro?

— Nie, dziękuję — odpowiedział Goodman, czując się w jakiś sposób zbity z pantałyku. — Panie… hm… Den, przybyłem tu z Terry, planety, o której być może słyszałeś.

— Jasne, że tak — odrzekł Melith. — To dość nerwowe miejsce, w którym panuje niezły rwetes, prawda? Oczywiście nie mam nic złego na myśli.

— No właśnie. Odnoszę dokładnie takie samo wrażenie. Przyczyna, dla której tu przybyłem… — Goodman zawahał się, mając nadzieję, że to co mówi nie brzmi zbyt śmiesznie. — Cóż, usłyszałem pewne opowieści o Tranai. Kiedy się nad nimi zastanowić, wydają się niedorzeczne. Ale jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym zapytać cię…

— Pytaj, o co chcesz! — oznajmił Melith z wylewną serdecznością. — Odpowiem ci bez żadnego owijania w bawełnę.

— Dziękuję. Otóż słyszałem, że na Tranai od czterystu lat nie było żadnej wojny ani nawet najmniejszego konfliktu zbrojnego.

— Od sześciuset lat — sprostował Melith. — I nie wygląda na to, by jakikolwiek miał się przydarzyć.

— Ktoś powiedział mi, że na Tranai nie ma żadnej przestępczości.

— Kompletnie żadnej.

— I w związku z tym nie ma policji, sądów, sędziów, szeryfów, urzędników pełniących ich funkcję, katów, funkcjonariuszy śledczych ani agentów rządowych. Nie ma tu więzień, zakładów poprawczych, ani też żadnych innych miejsc, gdzie przetrzymuje się ludzi wbrew ich woli.

— Nie jest nam to wszystko potrzebne — wyjaśnił Melith — ponieważ brak u nas przestępstw.

— Słyszałem też — kontynuował Goodman — że na Tranai nie istnieje nędza.

— Nie jest mi znany żaden taki przypadek — oznajmił radośnie Melith. — Czy jesteś pewien, że nie chcesz cygara?

— Nie, dziękuję. — Goodman niecierpliwie pochylał się do przodu, jakby spijając odpowiedzi z ust Melitha. — Rozumiem, że osiągnęliście stabilizację ekonomiczną bez uciekania się do socjalistycznych, komunistycznych, faszystowskich lub biurokratycznych praktyk?

— W rzeczy samej — skwitował Melith.

— A zatem wasze społeczeństwo jest w gruncie rzeczy oparte na niczym nie skrępowanej przedsiębiorczości obywateli; kwitnie tu prywatna inicjatywa, a funkcje rządu ograniczone są do niezbędnego minimum.

Melith skinął głową.

— Ogólnie rzecz biorąc, nasz rząd zajmuje się drobniejszymi kwestiami związanymi z regulacją tej inicjatywy, troszczy się o ludzi starszych oraz o upiększanie otaczającego nas krajobrazu.

— A czy to prawda, że odkryliście metodę dystrybucji dóbr, nie uciekając się do państwowego interwencjonizmu, ani nawet do podatków, metodę, która opiera się całkowicie na indywidualnej inicjatywie? — drążył dalej Goodman.

— Tak, w zupełności.

— Czy to prawda, że na żadnym ze szczebli tranaiańskiego rządu nie spotyka się przypadków korupcji?

— Kompletnie żadnej — stwierdził Melith. — Przypuszczam, że właśnie dlatego mamy spory kłopot ze znalezieniem ludzi, którzy chcieliby pełnić funkcje publiczne.

— A zatem kapitan Savage miał rację! — wykrzyknął Goodman, nie będąc już zdolnym, by dłużej się kontrolować. — To jest utopia!

— Podoba nam się to określenie oznajmił Melith.

Goodman wziął głęboki oddech i zapytał:

— Czy mogę tu zostać?

— Czemu nie? — stwierdził Melith, wyciągając jakiś formularz. — Nie mamy żadnych restrykcji, jeżeli chodzi o imigrację. Powiedz mi, jaki jest twój zawód?

— Na Ziemi byłem projektantem robotów.

— Mamy dużo różnych możliwości w tej dziedzinie — stwierdził Melith, zaczynając wypełniać formularz. Z jego pióra ściekła na papier kropla atramentu. Minister cisnął porywczo pióro o ścianę, gdzie rozbiło się w drzazgi, dodając nowy niebieski kleks na tapecie.

— Wypełnimy formularz innym razem — skonstatował. — Teraz nie jestem w nastroju.

Rozparł się w fotelu.

— Pozwól, że udzielę ci drobnej rady. My, na Tranai, czujemy, iż jesteśmy całkiem blisko utopii, używając twojego określenia. Jednak nasze społeczeństwo nie jest w wysokim stopniu zorganizowane. Nie posiadamy żadnych skomplikowanych uregulowań prawnych. Nasze życie opiera się na poszanowaniu dla pewnej ilości niepisanych praw, lub też zwyczajów, jeśli wolisz tak to nazywać. Sam dojdziesz do tego, na czym one polegają. Udzielam ci więc rady — choć nie jest to żadne polecenie — żebyś ich przestrzegał.

— Oczywiście, że będę tak robił! — wykrzyknął Goodman. — Mogę pana zapewnić, sir, że nie leży w moich zamiarach narażanie na szwank jakiegokolwiek elementu stworzonego przez was raju.

— Och, nie chodziło mi o nas — powiedział Melith z pełnym rozbawienia uśmiechem. — Brałem raczej pod uwagę twoje bezpieczeństwo. Prawdopodobnie moja żona będzie miała dla ciebie jeszcze inne porady.

Nacisnął duży czerwony guzik na swoim biurku. W pomieszczeniu pojawiła się natychmiast niebieskawa mgiełka. Po jakimś czasie stężała i Goodman ujrzał stojącą przed nim ładną młodą kobietę.

— Dzień dobry, kochanie — powiedziała do Melitha.

— Jest wieczór — poinformował ją minister. — Moja droga, ten młody człowiek przybył tu aż z Ziemi, by zamieszkać na Tranai. Udzieliłem mu zwyczajowej porady. Jak sądzisz, czy jest jeszcze coś, co moglibyśmy dla niego zrobić?

Pani Melith zastanowiła się przez moment, a potem zapytała Goodmana:

— Czy jest pan żonaty?

— Nie, proszę pani — odparł młodzieniec.

— W takim wypadku powinien spotkać się z jakąś miłą dziewczyną — powiedziała pani Melith do męża. — Bycie kawalerem nie jest na Tranai zalecane, jakkolwiek z pewnością nie jest zabronione. Pozwól, że się zastanowię… Co się dzieje z tą ładną dziewczyną państwa Driganti?

— Jest zaręczona — odpowiedział Melith.

— Naprawdę? Czy aż tak długo byłam w zastoju? Mój drogi, to nie jest z twojej strony zbyt rozsądne.

— Byłem za bardzo zajęty — odrzekł minister przepraszającym tonem.

— A co z Mihną Vensis?

— Nie w jego typie.

— A Janna Vley?

— Znakomicie! — wykrzyknął Melith, mrugnąwszy do Goodmana. — Niezwykle pociągająca młoda dama.

Wyciągnął z biurka nowe pióro, nagryzmolił za jego pomocą adres i podał kartkę Goodmanowi.

— Żona zadzwoni do niej i uprzedzi ją, by jutro oczekiwała na twoją wizytę — powiedział.

— Proszę wpaść do nas któregoś wieczora na kolację — dodała pani Melith.

— Z wielką przyjemnością — odparł kompletnie oszołomiony Goodman.

— Miło było pana poznać — stwierdziła pani Melith. Jej mąż nacisnął czerwony guzik. Znów pojawiła się niebieskawa mgiełka i pani Melith zniknęła.

— Muszę już zamykać interes — stwierdził Melith, spojrzawszy na zegarek. — Nie mogę pracować poza godzinami — ludzie mogliby zacząć niepotrzebnie o tym gadać. Wpadnij któregoś dnia, to wypełnimy te formularze. Konieczne powinieneś skontaktować się również z Najwyższym Prezydentem Borgiem, który urzęduje w Pałacu Narodowym… A może to on się z tobą skontaktuje. Nie pozwól, by ten stary lis zdołał ci coś wcisnąć. I nie zapomnij o Jannie.