Выбрать главу

Melith w szelmowskim stylu puścił oko do Goodmana, po czym odprowadził go do drzwi.

Po chwili młodzieniec znalazł się sam na tranaiańskim bruku. — Dotarłem do utopii — powiedział sam do siebie — do rzetelnej, niekłamanej, niepodważalnej utopii.

Były jednak w tym wszystkim pewne bardzo zagadkowe szczegóły.

Goodman zjadł kolację w niewielkiej restauracji i zamówił pokój w pobliskim hotelu. Rozradowany goniec hotelowy odprowadził go do pokoju, gdzie Goodman natychmiast wyciągnął się na łóżku. Ze znużeniem przetarł oczy, próbując uporządkować jakoś swoje ostatnie wrażenia.

Tak wiele się zdarzyło, i to w ciągu jednego tylko dnia! Tyle spraw związanych z Tranai nie dawało mu spokoju. Na przykład stosunek liczby kobiet do liczby mężczyzn. Przecież zamierzał zapytać o to Melitha…

Jednak Melith nie wydawał się właściwym człowiekiem do zadawania pytań, ponieważ z nim samym, związanych było wiele niejasności. Choćby to rzucenie piórem o ścianę. Czy tak może postępować dojrzały i odpowiedzialny urzędnik państwowy? A jego żona…

Goodman wiedział, że pani Melith wyłoniła się z pola zastoju deprywacyjnego; rozpoznał je po charakterystycznej, niebieskawej mgiełce. Pola deprywacyjnego używano również na Ziemi. Czasem istniały uzasadnione medyczne przyczyny, by zawiesić wszelką biologiczną aktywność organizmu, jego wzrost, a także procesy rozpadu. Powiedzmy, że pacjent w nie cierpiący zwłoki sposób potrzebuje określonego serum, osiągalnego jedynie na Marsie. Wtedy należy po prostu przenieść daną osobę w stan zastoju do chwili, gdy serum dotrze na miejsce.

Jednak na Ziemi tylko licencjonowani lekarze upoważnieni byli do posługiwania się polem. Za jego nadużycie groziły określone przez kodeks kary.

Goodman nigdy nie słyszał o tym, by ktoś trzymał swoją żonę w polu deprywacyjnym.

Jeśli jednak rzeczywiście wszystkie żony na Tranai były w ten sposób przetrzymywane, wyjaśniałoby to nieobecność wśród kobiet grupy wiekowej od dziewiętnastu do trzydziestu pięciu lat, i mogłoby także odpowiadać za stosunek dziesięć do jednego, jeśli chodzi o liczebność obu płci.

Jaka była właściwa przyczyna stosowania na Tranai tych „technologicznych czarczafów”?

Goodmana nurtowało także coś innego; był to fakt może mało znaczący, jednak również dość niepokojący.

Karabin na ścianie gabinetu Melitha.

Czy z jego pomocą polował na jakąś zwierzynę? W takim wypadku musiałaby to być całkiem spora zwierzyna… A może chodziło o ćwiczenia w strzelaniu do celu? Ale przecież nie robi się tego z celownikiem optycznym. I po co ten tłumik? Dlaczego minister przechowywał broń w biurze?

Goodman zdecydował jednak, że muszą to być w sumie drobne sprawy, jakieś lokalne nawyki, które wyjaśnią się, gdy pomieszka dłużej na Tranai. Nie mógł przecież spodziewać się, że natychmiast i całkowicie zrozumie, jakie są mechanizmy funkcjonowania społeczeństwa na tej wymarzonej, choć obcej planecie.

Pogrążył się właśnie w drzemce, gdy usłyszał, że ktoś puka do drzwi.

— Proszę! — zawołał.

Niewysoki człowiek o poszarzałej twarzy i skradających się ruchach wpadł do jego pokoju i natychmiast zatrzasnął drzwi.

— Czy to pan jest tym facetem z Terry? — rzucił szybko pytanie.

— Tak, to ja.

— Przewidziałem, że pan tu przyjedzie — oznajmił człowieczek z pełnym zadowolenia uśmiechem. — Za pierwszym razem udało mi się trafić w dziesiątkę. Zamierza pan zostać na Tranai?

— Przeniosłem się tu na dobre.

— Znakomicie — skonstatował mężczyzna. — A co powiedziałby pan na propozycję zostania Najwyższym Prezydentem?

— Że co?

— Dobra zapłata, ruchomy czas pracy, tylko jednoroczna kadencja. Wygląda pan na człowieka, który ma w sobie ducha pracy dla ogółu — powiedział pogodnie przybysz. — No więc jak?

Goodman nie miał zielonego pojęcia, co odpowiedzieć.

— Czy dobrze pana zrozumiałem? — spytał z niedowierzaniem. — Czy proponujecie najwyższy urząd w państwie tak przypadkowym osobom, jak ja?

— Jak to przypadkowym! — z oburzeniem wyrzucił z siebie mężczyzna. — Czy sądzi pan, że oferujemy stanowisko Najwyższego Prezydenta komukolwiek, kto się nawinie? To wielki zaszczyt dla tego, kogo o to prosimy!

— Nie miałem na myśli…

— A pan, jako Ziemianin, jest do tego szczególnie predestynowany.

— Dlaczego?

— Cóż, powszechnie wiadomo, że Ziemianie czerpią osobliwą przyjemność z rządzenia. My zaś, Tranaianie, tego nie odczuwamy — to wszystko. Dla nas to zbyt duży kłopot.

A więc jest to aż tak proste, pomyślał Goodman. Zaczęła pulsować w nim intensywnie żyłka reformatora. Pomimo że Tranai było miejscem prawie idealnym, na pewno znalazłoby się tu jeszcze sporo rzeczy, które można by udoskonalić. Nagle nawiedziła go wizja: ujrzał siebie jako władcę utopii, na którego barkach spoczywa odpowiedzialny trud uczynienia doskonałości jeszcze doskonalszą. Jednak ostrożność powstrzymała go przed udzieleniem natychmiastowej zgody. Być może ten facet był po prostu stuknięty.

— Bardzo dziękuję za zaszczyt złożenia mi tej propozycji — powiedział Marvin. — Przemyślę ją sobie. Być może powinienem porozmawiać w tej sprawie z urzędującym prezydentem i dowiedzieć się nieco o ciążących na nim obowiązkach.

— A jak pan sądzi, po co tutaj przyszedłem? — spytał z oburzeniem człowieczek. — Nazywam się Borg i jestem Najwyższym Prezydentem!

Dopiero teraz Goodman dostrzegł urzędowy medalion, zwisający z szyi przybysza.

— Jak pan się zdecyduje, proszę dać mi znać. Będę w Pałacu Narodowym — oznajmił człowieczek na zakończenie, po czym uścisnął dłoń Goodmana i wyszedł.

Ten ostatni odczekał pięć minut, a potem zadzwonił po gońca hotelowego.

— Kim był ten człowiek? — spytał, gdy tylko chłopak wszedł.

— To był Najwyższy Prezydent Borg — odparł goniec. — Czy wziął pan tę fuchę?

Goodman w zamyśleniu potrząsnął przecząco głową. Nagle uświadomił sobie bowiem, że będzie musiał dowiedzieć się o Tranai jeszcze bardzo wiele.

Następnego ranka Goodman zrobił sobie alfabetyczną listę różnych przedsiębiorstw produkujących roboty w Port Tranai i wyruszył na poszukiwanie pracy. Ku swemu zdziwieniu, znalazł ją bez najmniejszych kłopotów w pierwszym miejscu, do którego się zgłosił. Potężne Zakłady Produkcji Robotów Domowego Użytku Abbaga przyjęły go na listę swych pracowników od razu po tym, jak urzędnik kadrowy jedynie pobieżnie rzucił okiem na rekomendacje Goodmana.

Jego nowy pracodawca, pan Abbag, był niewysokim człowiekiem o wyglądzie zapaleńca, z potężną czupryną siwych włosów nad czołem. Emanował niezwykłą wprost energią działania.

— Cieszę się, że mamy Ziemianina na pokładzie — stwierdził na wstępie. — Wiem, że jesteście pomysłowymi ludźmi, a my potrzebujemy tu przede wszystkim właśnie inwencji i polotu. Będę z panem szczery, Goodman: mam nadzieję, że pański obcy, ziemski punkt widzenia przyniesie naszej firmie określone korzyści, ponieważ jesteśmy w tej chwili w impasie.

— Czy to jakiś problem związany z produkcją? — spytał Marvin.

— Pokażę panu — odparł Abbag, po czym oprowadził Goodmana po Wydziale Matrycowym, Wydziale Wysokich Temperatur, Wydziale Analizy Promieniami X, Wydziale Końcowej Konstrukcji, aż po Wydział Testowania. Jego hala zaprojektowana była jako kombinacja kuchni i living-roomu. Przy jednej ze ścian stało rzędem około tuzina gotowych robotów.