Выбрать главу

— Oczywiście, że ma pan na to czas. Jestem pewien, iż okaże się pan wartościowym pracownikiem naszej firmy, panie Goodman. Proszę sobie przemyśleć to, co powiedziałem, i spróbować wynaleźć jakiś niedrogi sposób na pogorszenie tego robota.

Goodman przez całą resztę dnia rozważał ten problem, ale nie był w stanie natychmiast przystosować swojego sposobu myślenia do idei produkcji jak najgorszej maszyny. Pomysł ten z jakichś przyczyn wydawał się urągać zdrowemu rozsądkowi. Skończył pracę o piątej trzydzieści, niezadowolony z siebie, ale zdecydowany podjąć wysiłki, by pracować lepiej… lub gorzej, zależnie od punktu widzenia i obowiązujących zasad.

Zjadłszy w samotności szybką kolację, zdecydował się zadzwonić do Janny Vley. Nie chciał spędzać całego wieczoru w samotności, a poza tym odczuwał desperacką wręcz potrzebę odnalezienia w tej niezwykle złożonej utopii czegoś miłego, prostego, pozbawionego tajemniczych dwuznaczności. Być może Janna okazałaby się spełnieniem tej potrzeby.

Dom państwa Vley znajdował się zaledwie dwanaście budynków dalej, na tej samej ulicy, i Marvin postanowił przejść się tam na piechotę.

Podstawowy problem polegał na tym, że Goodman miał już swoje własne wyobrażenia, dotyczące tego, czym jest utopia, i w związku z tym nękały go teraz trudności z dostosowaniem się do jej rzeczywistego obrazu. Wyobrażał sobie mianowicie sielski krajobraz planety pełnej ludzi, mieszkających w oryginalnie wyglądających wioskach, przechadzających się tu i tam w swych luźnych, powiewających dostojnie szatach, ludzi niezwykle mądrych, uprzejmych i pełnych zrozumienia. Byłyby tam także dzieci igrające w złocistym słonecznym blasku, młodzi ludzie tańczący na wioskowych placach…

Zabawne! Przedstawiał sobie raczej martwy obraz niż żywą scenę, raczej serię stylizowanych póz niż bezustanny ruch, nieodłączny od życia. Ludzie nigdy nie byliby w stanie żyć w ten sposób, nawet gdyby faktycznie mieli na to ochotę.

Gdyby mogli to zrobić, oznaczałoby to, że nie są już ludźmi.

Dotarł do domu państwa Vley i przystanął na zewnątrz, niezdecydowany. W co też pakował się teraz? Na jakie nieznane — jakkolwiek bez wątpienia utopijne — obyczaje natknie się w tym domu?

Niewiele brakowało, a zawróciłby. Jednak perspektywa spędzenia długiej samotnej nocy w hotelowym pokoju wydawała mu się teraz szczególnie zniechęcająca. Zacisnąwszy zęby zadzwonił do drzwi.

Otworzył je rudowłosy, niezbyt korpulentny mężczyzna w średnim wieku.

— Och, to pan musi być tym facetem z Terry — oznajmił na przywitanie. — Janna jest już prawie gotowa. Proszę, niech pan wejdzie i zapozna się z żoną.

Zaprowadził Goodmana do sympatycznie urządzonego living-roomu i nacisnął czerwony guzik, znajdujący się na ścianie. Marvina nie zaskoczyła tym razem niebieskawa mgiełka pola deprywacyjnego. Niezależnie od wszelkich wątpliwości sposób, w jaki Tranaianie traktowali swoje kobiety, był przecież wyłącznie ich sprawą.

Z mgiełki wyłoniła się ładna kobieta w wieku około dwudziestu ośmiu lat.

— Moja droga — oznajmił Vley — oto Terranin, pan Goodman.

— Bardzo mi miło pana poznać — powiedziała pani Vley. — Czy mogę nalać panu drinka?

Marvin skinął głową. Pan Vley wskazał mu wygodny fotel.

Po chwili pani Vley przyniosła tacę ze schłodzonymi drinkami i także usiadła.

— A więc jest pan z Terry — skonstatował Vley. — To dość nerwowe miejsce, w którym panuje niezły rwetes, prawda?

Ludzie bez przerwy gdzieś pędzą?

— Tak, sądzę, że tak właśnie jest — odparł Goodman.

— No cóż, spodoba się panu tutaj. My wiemy, jak korzystać z życia. To przede wszystkim sprawa…

Na schodach rozległ się szelest sukni. Marvin wstał.

— Panie Goodman, to nasza córka Janna — powiedziała pani Vley.

Goodman natychmiast stwierdził, że włosy Janny mają dokładnie ten sam kolor, co supernowa w układzie Kirke, jej oczy odznaczają się niewiarygodnie głębokim odcieniem błękitu, spotykanym tylko na jesiennym niebie nad Algo II, jej wargi mają ten delikatny, różowy odcień, jaki posiadają tylko rozwiewane przez stratosferyczne wichry obłoki na planecie Scarsclotta-Turnera, jej nozdrza…

— Bawcie się dobrze, dzieciaki — oznajmiła pani Vley.

— I nie wracaj zbyt późno — polecił Jannie pan Vley.

Powiedzieli dokładnie to, co zwykle ziemscy rodzice mówią swym dzieciom, gdy te wychodzą gdzieś z domu.

Randka nie okazała się pod żadnym względem egzotyczna, poszli do niedrogiego night-clubu, tańczyli, wypili trochę i dużo porozmawiali. Goodmana zadziwiła harmonia, jaka zapanowała między nimi już od pierwszej chwili. Janna zgadzała się ze wszystkim, co mówił. Pokrzepiające było to, że w tak ładnej dziewczynie drzemało aż tyle inteligencji.

Wielkie, niemal przygniatające wrażenie zrobiły na Jannie niebezpieczeństwa, z jakimi Marvin zetknął się, podróżując przez Galaktykę. Od dawna wiedziała już, że Ziemianie lubią przygody (jakkolwiek są zarazem nerwowi), jednak ryzyko, które podjął Goodman, wprost przekraczało jej zdolności pojmowania.

Z drżeniem słuchała, gdy opowiadał o śmiercionośnym Galaktycznym Wirze, a jej oczy rozszerzyły się, kiedy mówił o przedzieraniu się przez słynny przesmyk z Mgławicy Końskiego Łba, pod samym nosem krwiożerczych Blaszkorogów, które wciąż wycinały w pień załogi wszystkich statków, podróżujących w okolicach równika Galaktyki i nawiedzały nawet diabelskie czarne dziury dalekiej Elizji. Wedle opowieści Goodmana, Ziemianie wciąż byli niczym ludzie z żelaza, w swych stalowych kosmolotach zapuszczający się aż na same brzegi Wielkiej Pustki.

Dziewczyna nie odważyła się nawet odezwać, aż do chwili, gdy Marvin wspomniał o płaceniu pięciuset ziemskich dolarów za szklankę piwa w barze kosmicznym Molla Ganna „Pod Czerwonym Kogutem” na Asteroidzie 342-AA.

— Musiałeś być bardzo spragniony — stwierdziła z namysłem.

— Niespecjalnie — odparł Goodman. — Po prostu pieniądze niewiele tam znaczą.

— Och, ale czy nie byłoby lepiej, gdybyś je zaoszczędził?

Chodzi mi o to, że kiedyś możesz mieć żonę i dzieci… — przerwała, wyraźnie się rumieniąc.

— Cóż, tamten rozdział mojego życia uważam za zamknięty — powiedział spokojnie Goodman. — Zamierzam ożenić się i osiąść na stałe właśnie tu, na Tranai.

— Jak cudownie! — wykrzyknęła Janna.

W sumie było to nadzwyczajnie udane spotkanie.

Goodman odprowadził Jannę do domu o przyzwoitej godzinie i umówił się z nią na randkę następnego wieczoru.

Ośmielony swym własnym bajdurzeniem, pocałował dziewczynę w policzek. Nie wyglądało na to, by miała coś przeciwko temu, lecz Goodman nie próbował jeszcze wykorzystywać swych przewag.

— A zatem do jutra — powiedziała, uśmiechnęła się do niego i zamknęła drzwi.

Marvin ruszył w kierunku hotelu, czując, że kręci mu się w głowie. Janna! Janna! Czy to możliwe, że był już zakochany? Możliwość zakochania się od pierwszego wejrzenia była udowodniona pod względem psychofizjologicznym i, jako taka, wydawała się w pełni uzasadniona. Miłość w utopii! Jak wspaniałe jawiło się Marvinowi to, że tu, na doskonałej planecie, znalazł sobie również doskonałą dziewczynę!

Nagle z półcienia wyszedł człowiek, który zastąpił mu drogę. Goodman zauważył, że ma on na sobie maskę z czarnego jedwabiu, która zasłaniała całą jego twarz z wyjątkiem oczu. Miał też potężny i groźnie wyglądający blaster, który dzierżył pewnie, skierowany prosto w brzuch Marvina.

— W porządku, koleś — oznajmił. — Dawaj wszystkie pieniądze, które masz.