— C…co?! — wysapał Goodman.
— Słyszałeś. Twoje pieniądze. Masz mi je dać.
— Nie możesz tego zrobić — stwierdził Marvin, zbyt zaskoczony, by sensownie myśleć. — Przecież na Tranai nie ma przestępstw!
— Kto powiedział, że są? — spytał cicho mężczyzna. — Po prostu proszę cię, żebyś dał mi swoje pieniądze. Czy zamierzasz oddać mi je spokojnie, czy mam cię zbić na kwaśne jabłko?
— Nie uciekniesz z moją forsą! Przestępstwo nie popłaca!
— Nie bądź śmieszny — stwierdził mężczyzna, po czym uniósł ciężki blaster nad głowę.
— W porządku, nie podniecaj się — powiedział Goodman, po czym wyciągnął swój portfel, w którym miał wszystko, co posiadał, i oddał jego zawartość zamaskowanemu człowiekowi.
Mężczyzna przeliczył pieniądze; wydawał się pod wrażeniem.
— Jest lepiej niż przypuszczałem. Dzięki, koleś. Nie bierz sobie tego do serca.
Pospieszył ciemną ulicą w dal.
Goodman zaczął rozpaczliwie rozglądać się w poszukiwaniu policjanta, dopóki nie przypomniał sobie, że na Tranai nie ma policji. Na rogu ulicy zauważył niewielki cocktail-bar. Neon nad jego fasadą głosił: „Kitty Kat Bar”; Mandn w pośpiechu wpadł do jego wnętrza.
W sali znajdował się jedynie barman, który smętnie przecierał szklanki.
— Obrabowano mnie! — krzyknął do niego Goodman.
— No i co? — spytał barman, nawet nie podnosząc wzroku.
— Sądziłem, że na Tranai nie ma przestępczości.
— To fakt; nie ma.
— Ale ja zostałem obrabowany!
— Musi pan tu być od niedawna — stwierdził barman, w końcu spojrzawszy na Marvina.
— Właśnie przyleciałem z Terry.
— Terra? To dość nerwowe miejsce, w którym panuje niezły…
— Tak, tak — przerwał Goodman. Ten stereotyp myślenia o Ziemi zaczął go już trochę męczyć. — Jednak jak to możliwe, że na Tranai nie ma przestępczości, skoro właśnie mnie obrabowano?
— To oczywiste. Na Tranai obrabowanie kogoś nie jest przestępstwem.
— Ale przecież rabunek wszędzie i zawsze jest przestępstwem!
— A jakiego koloru maskę miał na sobie?
Goodman zastanowił się przez chwilę.
— Czarną — odpowiedział. — Z czarnego jedwabiu.
Barman skinął głową.
— A więc był to rządowy poborca podatków — oznajmił.
— To dość zabawny sposób pobierania podatków — warknął Goodman.
Barman postawił przed nim specjalne tranaiańskie.
— Niech pan spróbuje o tym pomyśleć w kategoriach dobra ogólnego. Rząd przecież musi mieć jakieś pieniądze.
Gromadząc je w ten sposób, unikamy konieczności istnienia podatku dochodowego, wraz z niezbędnym do jego zbierania aparatem ustawodawczym i prawnym. Jeśli zaś chodzi o zdrowie psychiczne, to trzeba stwierdzić, że o wiele lepiej jest pobierać pieniądze od obywateli metodą krótkiej, szybkiej, prawie bezbolesnej operacji, niż zmuszać ich do całorocznego martwienia się koniecznością spłacenia długu wobec społeczeństwa w konkretnym terminie.
Goodman błyskawicznie wysuszył swojego drinka i barman zaserwował mu następnego.
— Jednak — zgłosił obiekcję Marvin — sądziłem, że wasze społeczeństwo opiera się na ideałach wolnej woli oraz indywidualnej inicjatywy.
— Tak właśnie jest — potwierdził barman. — Jednak bez wątpienia rząd, zwłaszcza tak szczupły liczebnie jak u nas, ma to samo prawo do swobodnej inicjatywy, co każdy indywidualny obywatel, prawda?
Goodman nie był w stanie odpowiedzieć na to pytanie z pełną ścisłością, więc po prostu dokończył drugiego drinka.
— Czy mógłbym dostać jeszcze jednego? — spytał. — Zapłacę panu tak szybko, jak tylko będzie to możliwe.
— Jasne, jasne — odrzekł dobrodusznie barman, nalewając drinka Maninowi i sobie.
— Spytał pan, jaki był kolor jego maski — zauważył Goodman. — Dlaczego?
— Kolor czarny mają maski oficjalnych funkcjonariuszy rządowych. Prywatni obywatele posługują się białymi.
— Czy ma pan na myśli to, że prywatni obywatele również dokonują napadów rabunkowych?
— Jasne, że tak! To nasz sposób redystrybucji majątku społecznego. Poziom zamożności zostaje wyrównany, nawet bez konieczności płacenia podatków, całkowicie w kategoriach indywidualnej inicjatywy — stwierdził barman, ekspresyjnie kiwając głową. — I trzeba powiedzieć, że ten system znakomicie zdaje egzamin. Rozumie pan, napady rabunkowe to najlepszy sposób wprowadzania sprawiedliwości społecznej.
— Przypuszczam, że tak — przyznał Goodman, kończąc trzeciego drinka. — Jeśli dobrze rozumiem, to każdy obywatel może wziąć blaster, włożyć maskę na twarz i wyruszyć na rabunek?
— Dokładnie tak — potwierdził barman. — Oczywiście, w dopuszczalnych granicach.
Goodman parsknął.
— Jeśli takie są tutaj zasady gry — oznajmił — to ja też potrafię grać w ten sposób. Czy mógłby pan pożyczyć mi maskę i broń?
Barman sięgnął pod ladę.
— Proszę, ale niech pan pamięta, żeby je zwrócić. To rodzinne pamiątki.
— Oddam je — obiecał solennie Goodman. — A kiedy tu wrócę, zapłacę też za drinki.
Wsunął blaster za pasek, włożył maskę i wyszedł z baru.
Jeśli taki właśnie był na Tranai bieg rzeczy, bez wątpienia mógł się do niego dostosować. Obrabowali go, tak? W takim razie on odbierze sobie rabunkiem wszystko, co stracił, a oni będą jeszcze cienko śpiewać!
Znalazł odpowiednio ciemny zakątek ulicy i zamelinował się w mroku, oczekując na ofiarę. Po chwili usłyszał jakieś kroki i wyjrzawszy zza węgła, dostrzegł poważnie wyglądającego, dobrze ubranego Tranaiańczyka, który szedł spiesznie ulicą.
Goodman zastąpił mu drogę z groźnym warknięciem:
— Stój, koleś!
Tranaiańczyk zatrzymał się i spojrzał krytycznie na blaster Marvina.
— Hmm, widzę, że używa pan szerokolufowego droga 3, tak? Dość staromodna broń. Jak się panu z nią pracuje?
— W porządku — odparł Goodman. — Proszę mi dać swoje…
— Mimo to jego mechanizm spustowy wydaje się działać zbyt wolno — oznajmił z zadumą Tranaiańczyk. — Osobiście poleciłbym panu iglicowiec typu Miss-Sleeven. Tak się złożyło, że jestem akwizytorem firmy „Broń Sleevena”. Mógłbym zaproponować panu zakup za bardzo korzystną cenę; wymieniłby pan swój stary blaster z niewielką dopłatą…
— Daj mi swoje pieniądze! — warknął Goodman.
Poważnie wyglądający Tranaiańczyk uśmiechnął się pobłażliwie.
— Podstawowy defekt pańskiego droga 3 polega na tym, że broń nie wypali, dopóki jej pan nie odbezpieczy.
To mówiąc, szerokim ruchem ręki wytrącił blaster z dłoni Goodmana.
— Widzi pan? — skomentował. — Nie był pan w stanie zrobić nic, żeby temu zaradzić.
Poszedł dalej w swoją stronę.
Goodman porwał blaster z ziemi, odnalazł mechanizm zabezpieczający, zwolnił go, a potem popędził za Tranaiańczykiem.
— Ręce do góry! — wrzasnął, czując się już odrobinę zdesperowany.
— Nie, nie, mój dobry człowieku! — stwierdził Tranaiańczyk, nie oglądając się nawet. — Wobec jednego klienta przysługuje panu tylko jedna próba. Rozumie pan, nie należy łamać niepisanych praw.
Goodman przystanął i gapił się bezmyślnie za Tranaiańczykiem, dopóki ten nie skręcił za rogiem i nie zniknął mu z oczu.
Potem dokładnie sprawdził swojego droga 3, by upewnić się, że wszystkie zabezpieczenia są wyłączone. Wrócił na to samo miejsce co przedtem, by tam czatować na kolejną ofiarę.