Выбрать главу

Goodman słuchał, a stary kapitan kreślił obraz wielkich dni, wątłych statków przeciwko żelaznemu niebu, statków mknących w dal, zawsze w dal, ku najodleglejszym granicom Galaktyki.

I tam, na skraju Wielkiej Nicości, była Tranai.

Tranai, gdzie znaleziono Sposób, a ludzie nie byli już wprzężeni w Kierat. Tranai Przeobfita, spokojna, twórcza, szczęśliwa społeczność — nie świętych, nie ascetów ani też intelektualistów, ale zwykłych ludzi, którzy osiągnęli utopię.

Przez godzinę mówił kapitan Savage o wielokształtnych cudach Tranai, skończywszy zaś opowieść, pożalił się, że w gardle mu wyschło. Próżniowe gardło, tak to nazwał, i Goodman zamówił dlań następnego pospiesznego na Tranai i jednego dla siebie. Pociągając egzotyczną szarozieloną miksturę Goodman również zatonął w marzeniach.

W końcu, bardzo delikatnie, zapytał:

— Dlaczego pan tam nie wraca, kapitanie?

Starzec potrząsnął głową.

— Kosmischias. Jestem uziemiony na dobre. W tamtych czasach nie wiedzieliśmy zbyt wiele o nowoczesnej medycynie. Nadaję się tylko do ziemskiej roboty.

— Czym się pan zajmuje?

— Jestem brygadzistą w Seakirk Construcion Company — westchnął kapitan. — Ja, którym dowodził pięćdziesięciodyszowym kliprem! Sposób, w jaki ci faceci robią cement… Cóż, przelecimy jeszcze po maluchu na cześć pięknej Tranai?

Przelecieli po kilka. Gdy Goodman opuszczał bar, decyzja była powzięta. Gdzieś we wszechświecie znaleziono modus vivendi, praktyczne rozwiązanie odwiecznego marzenia człowieka o doskonałości.

Nie zadowoli się niczym pomniejszym.

Następnego dnia rzucił swą pracę projektanta w East Coast Robot Works i podjął z banku oszczędności całego życia.

Wyruszał na Tranai.

„Królową Konstelacji” poleciał na Legis II, gdzie złapał „Chwałę Galaktyki” na Oume. Po międzylądowaniach na Machangu, Inchangu, Pankangu, Lekungu i Ostrydze — posępnych planetkach — osiągnął Tung-Bradar IV. Bez przygód minął Wir Galaktyczny i dotarł w końcu do Bellismoranti, gdzie kończyły się wpływy Ziemi.

Za niebotyczne wynagrodzenie lokalna linia kosmiczna przewiozła go na Dvasta II, stąd zaś frachtowiec zabrał aż za Seves, Olgo i Mi na podwójną planetę Mvanti. Tu ugrzązł na trzy miesiące, wykorzystując czas na hipnopedyczny kurs języka tranajskiego. Wynajął w końcu nielicencjonowanego pilota i ten dostarczył go na Dinga.

Na Dingu aresztowano go jako higastomerytrejskiego szpiega, zdołał jednak zbiec i w ładowni rakiety przewożącej rudę dotrzeć na g’Moree, gdzie poddawszy się kuracji w związku z odmrożeniami, porażeniem termicznym i powierzchownymi poparzeniami radiacyjnymi, załatwił wreszcie przelot na Tranai.

Nie wierzył własnemu szczęściu, gdy przemknąwszy obok księżyców Doe i Ri statek wylądował w Port Tranai.

Kiedy otworzyły się śluzy, Goodman znajdował się w stanie całkowitej depresji. Było to w części poczucie zawodu, nieuniknione po takiej podróży, jaką przeżył, co więcej jednak, Goodman przeraził się nagle, że Tranai może okazać się humbugiem.

Przemierzył Galaktykę zawierzywszy gawędzie starego kosmola, która teraz nie brzmiała aż tak prawdopodobnie.

Wysiadł. Port Tranai wydawał się miastem nader przyjemnym. Ulice były ludne, a w sklepach piętrzyły się stosy towarów. Tubylcy, których mijał, wyglądali jak zwykli ludzie w jakimkolwiek innym świecie, a niewiasty były wręcz atrakcyjne.

Było tu jednak coś dziwnego, coś subtelnie, a przecież zdecydowanie złego, coś innego. Potrzebował chwili, by to określić.

Zdał sobie sprawę, że na każdych dziesięciu mężczyzn w polu widzenia przypada tylko jedna kobieta. I, co jeszcze dziwniejsze, każda z nich miała albo mniej niż osiemnaście, albo więcej niż trzydzieści pięć lat.

Cóż stało się z kobietami w grupie wiekowej osiemnaście-trzydzieści pięć lat? Czy jakieś tabu broni im ukazywania się w miejscach publicznych? Czy może wytrzebiła je epidemia?

Musi tylko poczekać, a wszystkiego się dowie.

Podążył do Gmachu Idriga, gdzie skupiały się wszystkie tranajskie agendy rządowe, i zaanonsował się w biurze Ministra do Spraw Obywateli Innych Planet. Poproszono go natychmiast.

Biuro było małe i zagracone, a na tapetach widniały osobliwe niebieskie plamy. Goodmana uderzył fakt, że na ścianie złowieszczo wisiała wielkokalibrowa strzelba wyposażona w tłumik i lunetę. Nie miał czasu zastanowić się nad tą kwestią, minister bowiem porwał się z krzesła i jął dziarsko potrząsać jego dłonią.

Minister był tłustym, wesołym panem w wieku jakichś pięćdziesięciu lat. Na szyi miał mały medalion ozdobiony herbem Tranai — błyskawicą przecinającą ziarnko zboża. Goodman wysunął poprawny wniosek, że to insygnium jego urzędu.

— Witamy na Tranai — oświadczył minister serdecznie. Zrzucił z krzesła stos papierów i gestem poprosił Goodmana, by usiadł.

— Panie ministrze — zaczął Goodman w formalnej tranajszczyźnie.

— Den Melith się nazywam. Mów mi Den. Jesteśmy tu dość nieoficjalnie. Połóż stopy na biurku i czuj się jak u siebie. Cygaro?

— Nie, dziękuję — odparł nieco stropiony Goodman. — Panie… aaa… Den, przybyłem z Terry, planety, o której musiałeś słyszeć.

— Jasne, słyszałem — rzekł Melith. — Nerwowe, zatłoczone miejsce, prawda? Bez urazy, rzecz jasna.

— Rzecz jasna. Takie właśnie jest i moje zdanie. Powód, dla którego tu przybyłem… — Goodman zawahał się, mając nadzieję, że jego słowa nie zabrzmią humorystycznie. — Cóż, słyszałem o Tranai pewne historie. Wydają się niedorzeczne, gdy o nich teraz myślę. Ale jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym zapytać…

— Pytaj, o co chcesz — wtrącił Melith wylewnie. Dostaniesz uczciwą odpowiedź.

— Dzięki. Słyszałem, że na Tranai od czterystu lat nie było nic w rodzaju wojny.

— Od sześciuset — poprawił go Melith. — I żadnej w polu widzenia.

— Ktoś mi mówił, że na Tranai nie ma przestępczości.

— Absolutnie żadnej.

— A w związku z tym nie ma policji, sądów, sędziów, szeryfów, katów, kuratorów, agentów rządowych. Ani też więzień, domów poprawczych czy innych miejsc odosobnienia.

— Nie potrzebujemy ich — wyjaśnił Melith — nie ma bowiem przestępstw.

— Mówiono mi — rzekł Goodman — że na Tranai nie ma ubóstwa.

— Ja przynajmniej o nim nie słyszałem — odparł Melith radośnie. — Czy jesteś pewien, że nie masz ochoty na cygaro?

— Nie, dziękuję — podniecony Goodman pochylił się do przodu. — Rozumiem więc, że osiągnęliście stabilną ekonomię nie uciekając się do praktyk socjalistycznych, komunistycznych, faszystowskich ani też biurokratycznych?

— Oczywiście — rzekł Melith.

— Że obowiązuje u was wolna gra sił społecznych, rozkwitają inicjatywy indywidualne, a funkcje rządowe sprowadzone zostały do absolutnego minimum?

Melith przytaknął.

— Ogólnie rzecz biorąc, rząd zajmuje się drobnymi kwestiami porządkowymi, opieką nad ludźmi w podeszłym wieku, upiększaniem krajobrazu.

— Czy to prawda, że odkryliście sposób rozdziału dóbr bez uciekania się do interwencji administracyjnej, a nawet bez systemu podatkowego, sposób oparty w całości na wyborze indywidualnym? — rzucił Goodman wyzywająco.

— Och, tak, absolutnie.

— A czy jest także prawdą, że korupcja nie dotknęła tranajskich instytucji rządowych żadnego szczebla?