Выбрать главу

Czknął.

— To niezdrowe — stwierdził. — A właściwie dlaczego słodycze? Dlaczego nie krakersy i ser? Albo salami? Nie odmówiłbym porządnej sofy z salami.

— Nie mam pojęcia — odparł Swires. — Stara robiła słodycze. Powinniście zobaczyćjej bezy.

— Widziałem — oznajmił Rincewind. — Oglądałem materace.

— Pierniki są bardziej tradycyjne — zauważył Dwukwiat.

— Co? Na materace?

— Nie żartuj. Czy ktoś słyszał o materacach z piernika?

Rincewind burknął coś pod nosem. Myślał o Ankh-Morpork, a ściślej mówiąc o jedzeniu w Ankh-Morpork. To zabawne, ale miasto wydawało mu się tym atrakcyjniejsze, im bardziej się od niego oddalał. Wystarczyło zamknąć oczy, by widzieć — ze szczegółami, od których ciekła ślinka — stragany z potrawami setki różnych kultur. Mógłby zjeść sąuishi albo zupę z płetwy rekina tak świeżą, że pływacy woleli omijać ją z daleka. Albo…

— Jak myślisz, mógłbym kupić ten domek? — zapytał Dwukwiat. Rincewind zawahał się. Zawsze lepiej było dobrze przemyśleć odpowiedzi na co bardziej zaskakujące pytania Dwukwiata.

— Po co? — rzucił ostrożnie.

— Wręcz pachnie tu nastrojowością.

— Aha.

— A co to jest nastrojowość? — spytał Swires. Podejrzliwie pociągnął nosem i zrobił minę, która świadczyła wyraźnie, że cokolwiek to jest, on nie ma z tym nic wspólnego.

— Myślę, że to gatunek żaby — wyjaśnił mag. — W każdym razie nie możesz kupić tego domku, bo nie ma nikogo, od kogo mógłbyś go kupić…

— Chyba potrafiłbym to jakoś załatwić… oczywiście, w imieniu rady lasu — wtrącił Swłres, starając się unikać wzroku Rincewinda.

— …a zresztą i tak nie mógłbyś go ze sobą zabrać. Przecież nie zapakowałbyś do Bagażu całego domku, prawda? — Rincewind wskazał Bagaż, który leżał przy kominku i w zupełnie niepojęty sposób wyglądał jak zadowolony, ale czujny tygrys. Potem Rincewind spojrzał na Dwukwiata i zmartwiał.

— Prawda? — powtórzył.

Nie potrafił się jakoś pogodzić z faktem, że wnętrze Bagażu istniało jakby w innym świecie niż zewnętrze. Był to oczywiście tylko produkt uboczny ogólnej niezwykłości. Niepokoił go jednak. Widywał, jak Dwukwiat wypełnia Bagaż po brzegi brudnymi koszulami i starymi skarpetkami, po czym otwiera wieko, odsłaniając stos czystej, poukładanej bielizny, lekko pachnącej lawendą. Ponadto Dwukwiat kupował sporo fascynujących wytworów tubylczych czy też, jak Rincewind by je nazwał, śmieci. I nawet siedmiostopowy drąg do ceremonialnego łechtania świń zmieścił się w Bagażu jakoś bez trudu i nigdzie, zupełnie nigdzie nie wystawał.

— Nie wiem — stwierdził Dwukwiat. — Ty jesteś magiem. Powinieneś znać się na takich sprawach.

— No tak, oczywiście… ale magia pakowawcza to sztuka wysoce specjalistyczna. Zresztą, skrzaty na pewno nie zechcą go sprzedać. Jest przecież… jest… — Przeszukał to, co zapamiętał z obłąkanego słownictwa Dwukwiata. — Jest atrakcją turystyczną.

— Co to znaczy? — zainteresował się Swires.

— Że wielu ludzi, takich jak on, przyjedzie tu, żeby ten domek obejrzeć.

— A po co?

— Ponieważ… — Rincewind szukał odpowiednich słów. — Jest fascynujący. Ee… staroświecki. Folklor. I ten… tego… wspaniały przykład zapomnianej sztuki ludowej, wzniesiony w tradycji wieków dawno minionych.

— Naprawdę? — Swires rozejrzał się zdumiony.

— Tak.

— Wszystko to, co powiedziałeś?

— Obawiam się, że tak.

— Pomogę wam go spakować.

Trwa ta noc, pod zasłoną chmur okrywających prawie cały Dysk. Jest to szczęśliwy zbieg okoliczności, ponieważ kiedy niebo się oczyści i astrologowie zobaczą je wyraźnie, zdenerwują się bardzo i rozgniewają.

W różnych częściach lasu grupy magów gubią się, krążą wkoło, ukrywają się przed sobą nawzajem i irytują, ponieważ ile razy wpadną na drzewo, ono przeprasza. Mimo to, choć w nierównym tempie, wielu z nich coraz bardziej zbliża się do domku…

To dobra okazja, by powrócić do labiryntu pomieszczeń Niewidocznego Uniwersytetu, szczególnie zaś do komnat Greyhalda Spolda. W chwili obecnej jest on najstarszym magiem na Dysku i zamierza utrzymać ten tytuł.

Właśnie został straszliwie zaskoczony i przestraszony.

Przez ostatnie kilka godzin miał mnóstwo zajęć. Owszem, był może głuchy i trochę ciężko myślący, ale jak wszyscy podstarzali magowie posiadał silnie rozwinięty instynkt przetrwania. Wiedział, że kiedy wysoka postać w czarnej szacie i z najnowocześniejszym narzędziem rolniczym w ręku zaczyna się człowiekowi pilnie przyglądać, znaczy to, że nadeszła pora działania. Zwolnił służących. Zapieczętował drzwi pastą ze sproszkowanych ważek. Na oknach wykreślił ochronne okto-gramy. Rzadkie i silnie pachnące olejki rozlał na podłodze we wzory sugerujące, że ich twórca jest pijany albo pochodzi z innego wymiaru… możliwe, że jedno i drugie. W samym środku komnaty wyrysował ośmiokrotny oktogram Powstrzymania i rozstawił dookoła czerwone i zielone świece. Pośrodku oktogramu stanęła wyłożona czerwonym jedwabiem i kolejnymi amuletami ochronnymi skrzynia z drewna krę-toprotnej sosny, która dożywa wyjątkowo późnego wieku. Greyhald Spold wiedział bowiem, że Śmierć go szuka, i wiele lat poświęcił na zbudowanie kryjówki, gdzie nie zdoła on przeniknąć.

Właśnie ustawił skomplikowany mechanizm zamka i zatrzasnął klapę. Położył się wiedząc, że oto stworzył idealną obronę przed najgorszym ze swych wrogów. Jak dotąd nie zastanowił się jeszcze nad ważną rolą, jaką w przedsięwzięciu tego rodzaju odgrywają otwory wentylacyjne.

A z boku, tuż nad uchem, odezwał się głos: — CIEMNO TU, PRAWDA?

Prószył śnieg. Słodowe okna domku świeciły w mroku jasno i wesoło.

Na brzegu polanki rozjarzyły się nagle trzy maleńkie czerwone punkciki i zabrzmiał ciężki kaszel.

— Zamknij się — warknął mag trzeciego stopnia. — Usłyszą nas!

— Kto? Chłopców z Bractwa Sztukmistrzów zgubiliśmy na bagnach. A ci idioci z Szacownej Rady Proroków i tak zmylili kierunek.

— Fakt — odezwał się najmłodszy z magów. — Ale kto bez przerwy się do nas odzywa? To podobno magiczny las, pełen goblinów, wilków i…

— Drzew — podpowiedział głos z ciemności, wysoko w górze. Był wyraźnie drewniany i skrzypiący.

— Tak — przyznał najmłodszy mag. Zaciągnął się niedopałkiem i zadrżał.

Przywódca grupy wychylił się zza głazu i obejrzał domek.

— No dobrze — oznajmił. Stuknął fajką o obcas siedmiomilowych butów, które zaprotestowały skrzypnięciem. — Wpadamy do środka, łapiemy ich i znikamy. Jasne?

— Jesteś pewien, że to tylko ludzie? — upewnił się nerwowo najmłodszy.

— Oczywiście, że jestem — warknął przywódca. — A czego się spodziewasz? Trzech niedźwiadków?

— Mogą to być potwory. W takich lasach zwykle żyją potwory.

— I drzewa — dodał przyjazny głos spośród gałęzi.

— Tak — zgodził się ostrożnie przywódca.

Rincewind ostrożnie obejrzał łóżko. Było całkiem przyjemne, nieduże, w stylu twardych toffi zdobionych karmelem, ale wolałby raczej je zjeść niż w nim spać. W dodatku wyglądało, jakby już ktoś je kosztował.