Выбрать главу

— Ktoś jadł moje łóżko — oświadczył.

— Lubię toffi — usprawiedliwił się Dwukwiat.

— Jak nie będziesz się pilnował, to przyjdzie zębowa wróżka i zabierze ci wszystkie zęby — ostrzegł Rincewind.

— Nie, to elfy — odezwał się Swires znad toaletki. — Elfy je żabierają. I jeszcze paznokcie z palców u nóg. Czasami są bardzo drażliwe… znaczy elfy.

Dwukwiat usiadł ciężko na łóżku.

— Coś pomyliłeś — oświadczył. — Elfy są szlachetne, piękne, mądre i dobre. Jestem pewien, że gdzieś o tym czytałem.

Swires i kolano Rincewinda wymienili znaczące spojrzenia.

— Myślisz chyba o innym gatunku elfów — wyjaśnił Swires powoli. — Tu, u nas, mieszkają całkiem inne. Chociaż trudno je nazwać porywczymi — dodał pospiesznie. — Chyba że ktoś chce własne zęby donieść do domu w kapeluszu.

Rozległ się cichy, ale wyraźny dźwięk otwieranych nugatowych drzwi. A równocześnie z przeciwnej strony dobiegł leciutki brzęk, jakby kamień możliwie cicho wybijał słodową szybę.

— Co to było? — spytał Dwukwiat.

— Które co? — uściślił Rincewind. O parapet głucho stuknęła gałąź.

— Elfy! — krzyknął Swires, skoczył do mysiej dziury i zniknął.

— Co robimy? — zapytał Dwukwiat.

— Wpadamy w panikę? — zaproponował z nadzieją Rincewind.

Zawsze uważał, że panika jest najlepszą metodą ujścia z życiem. W dawnych latach, jak tłumaczył swoją teorię, ludzie spotykający wygłodniałe szablozębne tygrysy, dzielili się na tych, którzy wpadali w panikę, i tych, co stali w miejscu powtarzając „Cóż za przepiękna bestia” albo „Kici kici”.

— Tam jest komórka. — Dwukwiat wskazał wąskie drzwiczki wciśnięte między ścianę i komin.

Ukryli się w słodkiej wilgotnej ciemności.

Na zewnątrz zatrzeszczała czekoladowa podłoga.

— Słyszałem głosy — powiedział ktoś.

— Tak — odpowiedział mu ktoś inny. — Na dole. To pewnie Sztukmistrze.

— Mówiłeś przecież, że ich zgubiliśmy!

— Słuchajcie, ten dom jest jadalny! Można go zjeść!

— Zamknij się!

Zabrzmiały kolejne trzaski i stłumiony krzyk, gdy Szacowny Prorok, skradając się czujnie w ciemności, nadepnął na palce ukrytego pod stołem Sztukmistrza. Zasyczała uwalniana magia.

— Dranie! — zawołał głos z zewnątrz. — Mają go! Znikamy! Znowu trzaski. I wreszcie cisza.

— Rincewindzie — odezwał się po chwili Dwukwiat. — Wydaje mi się, że w tej komórce jest miotła.

— Co w tym dziwnego?

— Że ona ma uchwyty.

Z dołu zabrzmiał przeraźliwy krzyk. To któryś z czarodziejów próbował w ciemności otworzyć wieko Bagażu. Huk od strony spiżarni świadczył o nadejściu grupy Oświeconych Magów Nieprzerwanego Kręgu.

— Jak myślisz, czego oni tu szukają? — szepnął Dwukwiat.

— Nie wiem, ale chyba lepiej się tego nie dowiadywać — odparł po namyśle Rincewind.

— Może masz rację.

Rincewind ostrożnie pchnął drzwi. Nikogo nie było. Na palcach podbiegł do okna i spojrzał na zwrócone w górę twarze Braci Obrządku Północy.

— To on!

Wycofał się jak najszybciej i pobiegł-do schodów.

Scena na dole była nie do opisania… Ponieważ jednak za panowania Olafa Quimby II takie stwierdzenie groziło karą śmierci, lepiej podejmiemy próbę. Przede wszystkim większość obecnych magów usiłowała rozjaśnić pomieszczenie rozmaitymi płomieniami, ognistymi kulami i czarodziejskimi poświatami, a rezultat tych prób przywodził na myśl dyskotekę w fabryce lamp stroboskopowych. Każdy starai się zająć pozycję, z której mógłby obserwować wszystkich pozostałych, jednocześnie nie narażając się na ataki. I absolutnie każdy chciał trzymać się jak najdalej od Bagażu, który zapędził w kąt dwóch Szacownych Proroków i groźnie kłapał wiekiem na wszystkich, którzy się zbliżali. Mimo to jeden z magów przypadkiem zerknął w górę.

— To on!

Rincewind odskoczył i coś wpadło mu na plecy. Obejrzał się szybko i wytrzeszczył oczy, widząc Dwukwiata siedzącego na miotle… która płynęła w powietrzu.

— Czarownica musiała jej zapomnieć — wyjaśnił Dwukwiat. — To prawdziwa latająca miotła.

Rincewind zawahał się. Z miotły strzelały oktarynowe iskry, a on nie lubił wysokości prawie najbardziej ze wszystkiego. Jednak w gruncie rzeczy najbardziej ze wszystkiego nie lubił widoku dziesiątki rozzłoszczonych i antypatycznych magów, którzy pędzą ku niemu po schodach. A to właśnie widział.

— Zgoda — rzekł. — Ale ja prowadzę.

Kopnął maga, który doszedł już do połowy Zaklęcia Spętania. Wskoczył na miotłę. Ta spłynęła nad schodami, po czym odwróciła się dołem do góry, przez co Rincewind znalazł się oko w oko z Bratem Północy.

Wrzasnął i konwulsyjnie szarpnął uchwyty kierownicy.

Kilka rzeczy wydarzyło się wtedy jednocześnie. Miotła pomknęła do przodu i w ulewie okruchów przebiła ścianę; Bagaż podskoczył i ugryzł Brata w nogę; a także z niezwykłym świstem znikąd pojawiła się strzała, o kilka cali minęła Rincewinda i z głośnym stukiem trafiła w wieko Bagażu.

Bagaż zniknął.

W małej wiosce w głębi lasu stary szaman dorzucił do ognia kilka gałązek i przez dym spojrzał na zawstydzonego ucznia. — Skrzynia z nogami? — zapytał.

— Tak, mistrzu. Spadła z nieba i popatrzyła na mnie.

— Miała więc oczy ta skrzynia?

— N… — zaczął niepewnie uczeń i przerwał. Starzec zmarszczył brwi.

— Wielu oglądało Topaxci, Boga Czerwonego Grzyba, i ci zasłużyli na imię szamana — oświadczył. — Niektórzy widzieli Skelde, ducha dymu, i tych nazywamy czarownikami. Nieliczni dostąpili łaski ujrzenia Umcherrel, duszy lasu, i ci znani są jako władcy duchów. Nikt jednak nie spotkał skrzyni z setkami nóżek, bo tych zwalibyśmy idio…

Do przerwania zmusił go nagły krzyk, zawierucha śniegu i iskier. Głownie rozsypały się po całej chacie. Mignęła krótkotrwała, niewyraźna wizja, coś rozniosło ścianę i zjawisko zniknęło.

Przez długą chwilę trwała cisza. Potem trwała przez chwilę nieco krótszą. Wreszcie stary szaman odezwał się niepewnie.

— Nie widziałeś przypadkiem dwóch ludzi, którzy lecieli do góry nogami na miotle, wrzeszczeli i krzyczeli na siebie nawzajem? Chłopiec spojrzał na niego spokojnie.

— Z pewnością nie — odparł. Starzec westchnął z ulgą.

— Dzięki niech będą bogom — rzekł. — Ja też nie.

W domku panował chaos, ponieważ nie tylko każdy z magów chciał ścigać miotłę, ale też każdy próbował uniemożliwić to pozostałym. Doprowadziło to do serii pożałowania godnych wypadków. Najbardziej spektakularny, a przy tym najbardziej tragiczny, zdarzył się, gdy jeden z Proroków chciał użyć swych siedmiomilowych butów, pomijając odpowiednie wstępne zaklęcia i przygotowania. Siedmiomilowe buty, jak już wspomniano, są w najlepszym razie dość kapryśną formą magii. Prorok zbyt późno sobie przypomniał, że najwyższej ostrożności wymaga metoda transportu, której efektywność — skoro już mowa o konkretach — opiera się na próbie ustawienia jednej stopy podróżnego o siedem mil od drugiej.

Szalały już pierwsze śnieżne burze i trzeba przyznać, że większą część Dysku okrywały podejrzanie gęste chmury. A mimo to z góry, w srebrzystym świetle maleńkiego księżyca, Dysk był jednym z najpiękniejszych widoków w całym multiversum. Długie na setki mil wstęgi chmur sięgały spiralami od wodospadu na Krawędzi aż do Osi. W lodowatej, kryształowej ciszy pasma te migotały jak szron w blasku gwiazd, wirując prawie niezauważalnie, zupełnie jakby Bóg najpierw zamieszał kawę w filiżance, a potem dolał śmietanki.

полную версию книги