Выбрать главу

Wciąż trwała noc, zabarwiona obietnicą świtu. Zachodził księżyc. Ankh-Morpork, największe miasto na ziemiach wokół Okrągłego Morza, spało.

To zdanie nie jest całkiem prawdziwe.

Z jednej strony ci obywatele miasta, którzy zwykle zajmują się, na przykład, sprzedażą warzyw, podkuwaniem koni, rzeźbieniem wyszukanych ozdób z nefrytu, wymianą pieniędzy czy produkcją stołów — ogólnie rzecz biorąc, spali. Chyba, że cierpieli na bezsenność. Albo wstali nocą — co się zdarza — żeby wyjść do toalety. Z drugiej strony wielu mniej praworządnych mieszkańców było całkiem przytomnych i — na przykład — przechodzili przez cudze okna, podrzynali gardła, toczyli ze sobą bójki i w ogóle znacznie lepiej się bawili. Spała za to większość zwierząt, z wyjątkiem szczurów. I nietoperzy, ma się rozumieć. Jeśli chodzi o owady…

Rzecz w tym, że takie opisowe zdania niezwykle rzadko precyzyjnie oddają stan faktyczny. Za panowania Olafa Quimby II, Patrycju-sza Ankh, wydano odpowiednie prawa ograniczające użycie tego typu wyrażeń i wprowadzające do opowieści pewną dokładność. Stąd też, gdy legenda mówiła o znanym bohaterze, że „wszyscy sławili jego męstwo”, każdy ceniący swe życie bard dodawał szybko „z wyjątkiem kilku osób z rodzinnej wioski, które uważały go za kłamcę, oraz tych — a było ich niemało — którzy wcale o nim nie słyszeli”. Poetyckie metafory zostały ściśle ograniczone do sformułowań typu: „jego wspaniały rumak był chyży jak wiatr w dość spokojny dzień, powiedzmy: wiatr o sile trzech stopni”. Każda przypadkowa uwaga o pięknolicej, której twarz tysiąc okrętów wyprawiła w morze, musiała zostać poparta dowodem, że obiekt pożądania istotnie przypomina butelkę szampana.

Quimby zginął w końcu z ręki niechętnego poety podczas próby przeprowadzonej na terenie pałacu. Eksperyment miał wykazać wątpliwą precyzję przysłowia „Pióro mocniejsze jest od miecza”. Dla uczczenia pamięci władcy zmieniono je, uzupełniając zdaniem: „wyłącznie jeśli miecz jest bardzo mały, a pióro bardzo ostre”.

Do rzeczy. Około sześćdziesięciu siedmiu, może sześćdziesięciu ośmiu procent miasta spało. Co nie znaczy, że inni obywatele, zajęci swymi na ogół przestępczymi sprawami, zauważyli bladą falę zalewającą ulice. Jedynie magowie, przyzwyczajeni do widzenia tego, co niewidzialne, obserwowali, jak pieni się na odległych polach.

Dysk, jako że jest płaski, nie posiada prawdziwego horyzontu. Niektórzy żądni przygód żeglarze, którym od długiego wpatrywania się w jajka i pomarańcze przychodzą do głowy głupie pomysły, próbowali czasem dopłynąć na antypody. I szybko się przekonywali, dlaczego odległe statki wyglądają czasem tak, jakby ginęły za krawędzią świata. Dlatego mianowicie, że giną za krawędzią świata.

Jednakże w zapylonej i mglistej atmosferze nawet wzrok Galdera podlegał pewnym ograniczeniom. Mag podniósł głowę. Wysoko nad Uniwersytetem wznosiła się posępna i starożytna Wieża Sztuk, podobno najstarsza budowla Dysku, ze słynnymi spiralnymi schodami o ośmiu tysiącach ośmiuset osiemdziesięciu ośmiu stopniach. Z jej dachu, otoczonego blankami i będącego siedzibą kruków i niepokojąco czujnych maszkaronów, mag potrafił sięgnąć wzrokiem do samej krawędzi Dysku. Oczywiście, po dziesięciu mniej więcej minutach przeraźliwego kaszlu.

— Niech to… — mruknął Galder. — W końcu po co jestem magiem? Aviento, thessalous! Będę latał! Do mnie, duchy powietrza i ciemności!

Wyciągnął pomarszczoną dłoń i wskazał fragment pokruszonego parapetu. Spod poplamionych nikotyną palców strzelił oktarynowy płomień i uderzył o nadgniły kamień w górze.

Kamień runął. Dzięki precyzyjnie wyliczonej wymianie pędów Galder uniósł się w górę, nocna koszula trzepotała wokół chudych nóg. Wyżej, wciąż wyżej wzlatywał, pędząc przez bladą poświatę niczym… no dobrze, niczym podstarzały, ale potężny mag, unoszony dzięki mistrzowskiemu pchnięciu kciukiem wagi wszechświata.

Wylądował wśród starych gniazd, odzyskał równowagę i spojrzał na oszałamiającą wizję świtu na Dysku.

O tej porze długiego roku Okrągłe Morze znajdowało się niemal dokładnie po stronie zachodu słońca od Cori Celesti. I kiedy światło dnia ściekało na krainy wokół Ankh-Morpork, cień góry rozcinał widnokrąg jak gnomon słonecznego zegara Boga. Jednak od strony nocy, ścigającej się z powolnym blaskiem aż do krańca świata, nadal kłębiła się linia białej mgły.

Za plecami usłyszał trzask suchych gałązek. Obejrzał się — to nadszedł Ymper Trymon, drugi co do ważności w Obrządku i jedyny mag, który potrafił nadążyć za mistrzem.

Galder zignorował go chwilowo. Dbał tylko o to, by mocno trzymać się kamieni i wzmacniać personalne zaklęcia ochronne. Awanse nie zdarzały się często w fachu, który tradycyjnie gwarantował długie życie. Nikt więc nie miał pretensji do młodszego maga, jeśli próbował zająć miejsce swego mistrza — uprzednio usunąwszy stamtąd poprzedniego lokatora. Poza tym było w Trymonie coś niepokojącego. Nie palił i pił wyłącznie przegotowaną wodę. Galder żywił niemiłe podejrzenie, że jest sprytny. Nie uśmiechał się zbyt często, lubił liczby i przedziwne schematy struktur organizacyjnych, na których była masa kwadracików i strzałek wskazujących inne kwadraciki. Krótko mówiąc, był takim człowiekiem, który potrafi użyć słowa „personel” i nie żartować.

Cały widzialny Dysk okrywała teraz migotliwa biała skóra. Pasowała idealnie.

Galder spojrzał na własne dłonie. Przesłaniała je blada sieć lśniących nitek, które podążały za każdym ruchem palców.

Rozpoznał to zaklęcie. Sam takich używał. Ale jego były słabsze… o wiele słabsze.

— To czar Przemiany — oświadczy! Trymon. — Cały świat ulega zmianie.

Niektórzy, pomyślał niechętnie Galder, mieliby dość przyzwoitości, żeby na końcu takiego zdania umieścić wykrzyknik.

Zabrzmiał delikatny, czysty dźwięk, wysoki i ostry, jakby myszy pękło serce.

— Co to było? — spytał Galder. Trymon pochylił głowę.

— Chyba Cis.

Galder milczał. Biała mgła zniknęła i do obu magów zaczynały docierać pierwsze odgłosy budzącego się miasta. Wszystko wydawało się dokładnie takie samo jak poprzednio. Więc tyle wysiłku tylko po to, żeby nic się nie zmieniło?

Galder poklepał się po kieszeniach nocnej koszuli, a po chwili odnalazł obiekt poszukiwań za uchem. Wsunął do ust wilgotny niedopałek, wezwał magiczny ogień spomiędzy palców i zaciągnął się dymem tak mocno, aż niebieskie światełka rozbłysły mu przed oczami. Raz czy dwa zakaszlał.

Zastanawiał się głęboko.

Próbował sobie przypomnieć, czy jacyś bogowie nie mają wobec niego długu wdzięczności.

Tymczasem bogowie byli równie zdziwieni jak magowie. Byli też bezsilni i w tej kwestii niezdolni do jakiegokolwiek działania. Zresztą i tak zajmowała ich trwająca całe eony wojna z Lodowymi Gigantami, którzy nie chcieli im zwrócić pożyczonej kosiarki do trawy.

Jakąś wskazówkę dotyczącą sensu tych zdarzeń można dostrzec w fakcie, że Rincewind stwierdził, iż wcale nie kona, ale zwisa głową w dół z gałęzi sosny. I to w chwili, gdy jego przeszłe życie dotarło właśnie do całkiem interesującego fragmentu, kiedy miał piętnaście lat.

Bez trudu znalazł się na ziemi, spadając z jednej gałęzi na drugą, aż wylądował na stosie sosnowych igieł. Leżał tam nieruchomo, dyszał ciężko i żałował, że nie był lepszym człowiekiem.

Wiedział, że gdzieś istnieje absolutnie logiczne wytłumaczenie faktu, że ktoś w jednej chwili umiera, spadając z brzegu świata, a w następnej wisi głową w dół na drzewie.

I — jak zwykle w takich chwilach — w myślach wezbrało mu Zaklęcie.