Выбрать главу

Jak wiele innych części Niewidocznego Uniwersytetu, biblioteka zajmowała przestrzeń większą, niż by na to wskazywały jej zewnętrzne wymiary. To dlatego, że magia zakrzywia przestrzeń; poza tym była to chyba jedyna we wszechświecie biblioteka z półkami Moebiusa. Ale myślowy katalog bibliotekarza funkcjonował bez zarzutu. Zatrzymali się przed niebotycznym stosem gnijących ksiąg i orangutan skoczył w ciemność. Zaszeleścił papier i na Trymona spłynęła chmura kurzu. Bibliotekarz powrócił, ściskając cienki tomik.

— Uuk — powiedział.

Trymon ostrożnie ujął książkę.

Okładka była podrapana i miała ośle uszy. Złoto z liter dawno już się starło. Z trudem zdołał jednak odczytać słowa w starożytnym, magicznym języku Doliny Tsort: O Wyelkyey Śwyątyni Tsort, Historya Mystyczna.

— Uuk? — zapytał nerwowo bibliotekarz.

Trymon ostrożnie przewracał kartki. Nie miał zdolności do języków. Zawsze uważał, że są mało efektywne i należałoby je zastąpić jakimś łatwym do zrozumienia systemem numerycznym. Uznał jednak, że książka jest dokładnie tym, czego szukał. Całe stronice pokryte były pełnymi znaczeń hieroglifami.

— Czy to jedyna książka, jaką masz na temat Piramidy Tsortu? — zapytał wolno.

— Uuk.

— Jesteś pewien?

— Uuk.

Trymon zaczął nasłuchiwać. Z daleka dobiegały dźwięki kroków i dyskutujących głosów. Ale na to również się przygotował. Sięgnął do kieszeni.

— Może jeszcze jednego banana? — zaproponował.

Las Skund istotnie był zaczarowany, co na Dysku nie jest niczym niezwykłym. Był to również jedyny las w całym wszechświecie, zwany — w miejscowym języku — Twój Palec, Durniu. To dokładnie oznacza słowo Skund.

Przyczyna tego faktu jest niestety aż nazbyt prozaiczna. Kiedy pierwsi badacze z ciepłych krain wokół Okrągłego Morza dotarli do chłodnych obszarów w głębi lądu, wypełniali białe plamy na mapach, chwytając najbliższego tubylca, wskazując jakiś odległy element krajobrazu i bardzo wyraźnie, głośno zadając pytanie. Potem zapisywali to, co odpowiedziała im zaskoczona ofiara. I tak w całych generacjach atlasów zostały uwiecznione takie geograficzne cuda jak Jakaś Góra”, „Nie Wiem”, „Co?”, i oczywiście „Twój Palec, Durniu”.

Deszczowe chmury zbierały się wokół nagiego szczytu Mount Oolskunrahod („Kim jest ten głupek, który nie wie, co to jest góra”). Bagaż usadowił się wygodniej pod ociekającym drzewem, które bez powodzenia usiłowało nawiązać z nim rozmowę.

Dwukwiat i Rincewind spierali się. Osoba, o którą się spierali, siedziała na swoim grzybie i obserwowała ich z zainteresowaniem. Wyglądała jak ktoś, kto pachnie jak ktoś, kto mieszka w grzybie, a to niepokoiło maga…

— No, a dlaczego nie ma czerwonej czapeczki? Rincewind zawahał się. Rozpaczliwie usiłował zgadnąć, o co właściwie chodzi Dwukwiatowi.

— Co? — zapytał rezygnując.

— Powinien nosić czerwoną czapeczkę — upierał się Dwukwiat. — I z pewnością powinien być bardziej czysty, i chyba weselszy. Moim zdaniem on wcale nie wygląda na skrzata.

— Co ty opowiadasz?

— Spójrz na tę brodę — rzekł surowo Dwukwiat. — Lepsze brody widywałem na kawałkach sera.

— Posłuchaj — warknął Rincewind. — Ma sześć cali wzrostu i mieszka w grzybie. Oczywiście, że jest tym cholernym skrzatem.

— Na dowód mamy tylko jego słowo. Rincewind zerknął na gnoma.

— Przepraszam na chwilę — rzucił. Odciągnął Dwukwiata na drugi koniec polany.

— Słuchaj — wycedził przez zęby. — Gdyby miał piętnaście stóp wzrostu i twierdził, że jest olbrzymem, też jako dowód mielibyśmy tylko jego słowo.

— Mógłby być goblinem — oznajmił wyzywająco Dwukwiat. Rincewind obejrzał się na małą figurkę, która pracowicie dłubała w nosie.

— No i co z tego? — braknął. — Skrzat, goblin, elf… jaka różnica?

— Elf nie — orzekł stanowczo Dwukwiat. — Elfy ubierają się na zielono, noszą szpiczaste czapeczki, a z głów sterczą im takie jakby czuł-ki. Widziałem na obrazkach.

— Gdzie?

Dwukwiat zawahał się i spuścił głowę, wpatrzony we własne stopy.

— Nazywała się chyba „szura buru mrumru”.

— Jak? Jak się nazywała?

Niski człowieczek z nagłym zainteresowaniem zaczął oglądać grzbiety własnych dłoni.

— „Książeczka Kwiatowych Wróżek” — wymruczał. Rincewind spojrzał niepewnie.

— Czy to książka o tym, jak ich unikać? — zapytał.

— Nie — zapewnił pospiesznie Dwukwiat. — Mówi, gdzie ich szukać. Teraz przypominam sobie te obrazki. — Rozmarzył się wyraźnie, a Rincewind jęknął bezgłośnie. — Była nawet specjalna wróżka, która przychodziła po zęby.

— Co? Przychodziła i naprawdę wyrywała zęby…?

— Nie, nie zrozumiałeś. Dopiero kiedy wypadły. Wtedy trzeba było wsadzić ten ząb pod poduszkę, a wróżka przychodziła, zabierała go i zostawiała w zamian jedno rhinu.

— Po co?

— Co po co?

— Po co zbierała te zęby?

— Po prostu zbierała.

Rincewind wyobraził sobie dziwną istotę, mieszkającą w zamku zbudowanym z samych zębów. Był to wizerunek, który wolałby jak najprędzej zapomnieć. Bezskutecznie.

— Ugrr — rzekł.

Czerwone czapeczki! Zastanawiał się, czy. nie oświecić turysty, nie wytłumaczyć, jakie to życie, kiedy żaba stanowi dobry posiłek, królicza nora to schronienie przed deszczem, a sowa jest szybującą, bezszelestną grozą nocy. Spodnie ze skóry kreta wydają się może eleganckie, ale nie wtedy, gdy trzeba osobiście zdjąć je z prawowitego właściciela, osaczonego w swojej jamie. Co do czerwonych czapeczek… ktokolwiek biegałby po lesie taki jaskrawy i z daleka widoczny, zajmowałby się tym bardzo, ale to bardzo krótko.

Chciał powiedzieć: życie gnomów i goblinów jest paskudne, brutalne i krótkie. Tak samo jak one.

Chciał to powiedzieć, ale nie mógł. Jak na człowieka, który rad by obejrzeć całą nieskończoność, Dwukwiat nigdy naprawdę nie opuścił granic swojej wyobraźni. Wyjawić mu prawdę to jakby kopnąć spaniela.

— Mii jii zii wiit — zabrzmiał głos przy prawej stopie maga.

Rincewind spojrzał w dół. Skrzat, który przedstawił się jako Swi-res, podniósł głowę. Rincewind miał talent do języków. Skrzat powiedział właśnie „Zostało mi z wczoraj trochę koktajlu z traszek”.

— Brzmi zachęcająco — stwierdził Rincewind. Swires szturchnął go w kostkę.

— Ten drugi większy… dobrze się czuje? — zapytał z troską.

— Cierpi na szok rzeczywistości — wyjaśnił Rincewind. — Nie masz przypadkiem czerwonej czapeczki?

— Ciio?

— Tak tylko spytałem.

— Wiem, gdzie jest jedzenie dla większych — poinformował skrzat. — I schronienie. To niedaleko.

Rincewind zerknął na niskie niebo. Dzienne światło wyciekało z krajobrazu, a chmury wyglądały, jakby właśnie usłyszały o śniegu i rozważały tę ideę. Oczywiście, osoby mieszkające w grzybach nie zawsze są godne zaufania… Ale w tej chwili mag na widok pułapki z przynętą w postaci gorącego posiłku i czystej pościeli, zrobiłby wszystko, żeby w nią wpaść.

Ruszyli. Po krótkiej chwili Bagaż ostrożnie stanął na nogach i podążył za nimi.

— Psst!

Odwrócił się powoli, w złożonym rytmie przestawiając małe nóżki. Zdawał się spoglądać w górę.