— On leci tutaj — oświadczyła.
Wszyscy troje wpatrzyli się w monitor. Czekali, aż warkocz wychynie ponownie po drugiej stronie. Nie wychynął.
Ich spojrzenia spotkały się.
— Stały tor lotu — dodała Angela.
Hutch pobladła.
— Kiedy?
— Tak nie może być — zdenerwował się Carson. — Goni za nami obłok?!
— Jeżeli utrzyma obecne tempo zwalniania, stawiam na poniedziałek. Około pierwszej.
— Lepiej skontaktujmy się z Terrym — stwierdził Carson. — Zawróćmy ich, żeby nas stąd zabrali.
Hutch potrząsnęła przecząco głową.
— Niemożliwe. Oddalają się od nas z całkiem niezłą szybkością. Według mnie dopiero w niedzielę w południe uda im się w ogóle zawrócić.
Czas spać. Angela przyuważyła siedzącą przed monitorami Hutch; na twarzy miała tęskny, może melancholijny wyraz.
— Nic nam nie będzie — powiedziała do niej. — Przecież tak naprawdę nie może mu chodzić o nas.
— Wiem — odparła Hutch. — To tylko taka iluzja.
Ekran wypełniały wiersze.
— Co to jest? — zaciekawiła się Angela.
— Notatki Maggie. — Oczy Hutch napotkały spojrzenie Angeli, lecz szybko umknęły w bok. — Zdaje mi się, że w tej kobiecie było coś, czego nie dostrzegłam.
Spojrzenie Angeli stało się czujniejsze, ale nic nie powiedziała.
Hutch wywołała jakiś plik.
— To z „Urika o zachodzie słońca”.
Zestaw modlitw i pieśni sławiących czyny quraquackiego herosa. Epickie w założeniu, utrzymały jednak wysoce osobisty ton. „Więź z Urikiem miała pozostawać bardzo bliska — komentowała Maggie w towarzyszących im przypisach — bez dystansu jak w przypadku ziemskich bohaterów”.
I dalej: „Pokażcie mi, co ludzie podziwiają, a powiem wam o nich wszystko, co istotne”.
Aż w końcu następowała modlitwa, która zdawała się ściśle do tego przystawać:
Obie popatrzyły na niebo na wschodzie. „Nadleci stamtąd. Dokładnie tam”. Przyleci znad morza koloru kawy. Gdyby zaszło słońce — choć oczywiście nie zajdzie jeszcze przez kilka dni — mogłyby go zobaczyć.
— Pewnie stanie się widoczny w ciągu następnych dwunastu godzin — powiedziała Angela.
— Jak brzmiała ta stara linijka z rubajjat? [5]
Przed nimi szeroko się rozpościerały pogodne płaszczyzny śniegu.
Hutch nie czuła się najszczęśliwsza.
— Co możemy zrobić? — zapytała.
— A może by się stąd wynieść? — podsunął Carson. — Wsiąść na wahadłowiec i polecieć. Wynieść się całkiem z Delty.
Angela zastanowiła się.
— Nie sądzę, żeby to nam wiele dało. Wahadłowiec zaprojektowano do lotów między statkami. Nigdy nie miał być używany w studniach grawitacyjnych. Nie ma zbyt wielkiej mocy. Tak naprawdę nie dalibyśmy rady się stąd wynieść, a nie sądzę, żebyśmy mieli ochotę bawić się z tym potworem w kotka i myszkę. Nie. Słuchajcie, teraz porusza się dosyć wolno. Proponuję, żebyśmy zostali tu, gdzie jesteśmy. Tylko przelećmy na drugą stronę globu i schowajmy się.
— Zgadzam się — oświadczyła Hutch. Rozjaśniła okna, wpuszczając do środka czerwone światło dzienne.
— Wiemy, że na Noku i Quraquie niektórzy przetrwali — to coś nie wybija wszystkich do nogi. Zakopmy się gdzieś.
— Słuchajcie — wtrącił Carson — ono przecież nie może wylądować prosto na nas?
— Owszem, może — odpowiedziała Angela. — Nie sądzę, żeby w tej kwestii były jeszcze jakiekolwiek wątpliwości. Nadleci pod kątem trzydziestu stopni w stosunku do horyzontu i wyląduje prosto w naszej kawie. A przy okazji — ma idealną koordynację czasową. Chwilę wcześniej albo chwilę później nie udałoby mu się trafić prosto w nas. W płaskowzgórza, chciałam powiedzieć.
Carson poczuł, jak coś ściska go w żołądku. „Ma idealną koordynację czasową”.
— Dobra — rzekł. — Lećmy na drugą stronę. Niech księżyc przyjmie na siebie główne uderzenie. Kiedy będzie po wszystkim, wiejemy. Jeśli zdołamy. — Spoglądał ponuro. — No to dowiedzieliśmy się już, po co zbudowano Oz. Miało przyciągać to cholerstwo. Nie mogę uwierzyć. Sukinsyny tak wszystko ustawiły, żeby zbombardować cywilizacje na Noku i Quraquie. To musieli być jacyś psychole.
— Później pogadamy — przerwała mu Angela. — Teraz mamy trochę roboty.
— Racja — zgodził się Carson. — Zacznijmy od tego, że poprzestawiamy kamery tak, żeby uzyskać jak najlepszy obraz.
— Jest jeszcze coś, co moglibyśmy zrobić — niespodziewanie odezwała się Hutch. — Może nasze klocki podziałały lepiej niż się spodziewaliśmy. Moglibyśmy je wysadzić. Wyciągnąć przynętę z wody.
Angela przecząco potrząsnęła głową.
— Nie sądzę, żeby to mogło mieć teraz jakieś znaczenie. Za późno. Bestia wpadnie tu na obiad bez względu na to, co byśmy robili.
Najbardziej oddalony księżyc krążył wokół gazowego olbrzyma w odległości jakichś osiemnastu milionów kilometrów. Był to zaledwie kawał beczkowatej w kształcie skały, o powierzchni niewiele większej od powierzchni Waszyngtonu. Zwykły, typowy głaz, zniszczony i sponiewierany. Ktoś, kto obserwowałby niebo stojąc na jego północnej półkuli, miałby przed oczyma budzący grozę obraz — krwistoczerwone koryto nieba wypełniała rzeka ognia. Rzeka bez brzegów i bez granic — pędziła przed sobą gwiazdy i nawet słońce przygasło wobec blasku jej nurtu.
Rozdział 30
Patrzyli, jak smok wciąż rośnie, potężny zwał chmur, spuchnięty i zaogniony. Znad wschodniego horyzontu przetaczały się ku nim podniebne wici i serpentyny.
Kamery wyposażone były w sprzęt do pomiarów optycznych, w ultraczerwieni i w promieniowaniu Roentgena. Był to sprzęt najlepszej jakości, ale Hutch nie sądziła, by mogły przetrwać to, co niedługo zacznie się dziać.
Wybrali dla nich trzy stanowiska, w promieniu pół kilometra od spodziewanego miejsca zderzenia. Dwie z nich umieścili wysoko, w naprędce skleconych obudowach, które przytwierdzili solidnie do lodowej okrywy. Jedną z kamei nastawili na rejestrowanie zbliżającego się smoka, inne miały obserwować rejon zderzenia.
Kiedy skończyli, przeprowadzili wiele testów kontrolnych, przystosowali napięcie w bateriach i sprawdzili współdziałanie kamer z monitorami wahadłowca. Po wszystkim wrócili do kopuły, na lunch. Indyk był wyborny.
„Solidny posiłek — pomyślała Hutch — dobrze robi na morale”.
Przy posiłku pękło kilka butelek chablis przy wtórze żartów na temat pogody.
Tak naprawdę jednak nikt nie miał specjalnego apetytu. W świecie, który stracił ostatni kontakt z rzeczywistością, trudno było zająć myśli kanapką z indykiem. Teraz wszystko stało się możliwe.
5
Rubajjat — stara irańska forma poezji, zbliżona do epigramatu, o treści refleksyjno-filozoficznej.