W takich chwilach prastare morskie tradycje, które jednoczą ludzi morza, powinny teraz zadziałać i skłonić wszystkich do połączenia swych sił wobec wspólnego przeciwnika — drapieżnego, nieustępliwego oceanu.
Jednakże w tej właśnie chwili pan Arif uderzył pana Jacksona wiosłem w głowę.
— Hnnh? Uch?
Vimes otworzył jedyne oko, które jakoś reagowało. Zobaczył straszliwy widok.
…pszeczytałem mu jego prawa na co, on powiedział wsadź to, sobie glino. Sierż. Detrytus wtedy, upomniał go, a on wtedy rzekł, auć…
Jest może wiele zajęć, z którymi nie radzę sobie zbyt dobrze, pomyślał Vimes, ale przynajmniej nie traktuję interpunkcji w zdaniu jak gry w pchełki…
Przetoczył głowę, odwracając wzrok od łamanej pisowni Marchewy. Zaszeleściła góra papierów.
Biurko Vimesa stawało się znane. Kiedyś leżały na nim stosy papierów, ale papiery ześlizgiwały się — jak to ze stosów — tworząc równą, ubitą warstwę, podobną do torfu. Podobno gdzieś pod nią tkwiły talerze i niedokończone posiłki. Nikt nie chciał sprawdzać. Niektórzy zapewniali, że słyszeli jakieś poruszenia.
Zabrzmiało delikatne chrząknięcie. Vimes znowu przekręcił głowę i spojrzał w górę, na szeroką różową twarz Willikinsa, kamerdynera lady Sybil. Jego kamerdynera również, ale nie cierpiał myśleć o nim w taki sposób.
— Sądzę, że winniśmy żwawo wziąć się do działania, sir Samuelu. Przyniosłem pański galowy mundur, a narzędzia do golenia leżą koło miski.
— Co? Co?
— Za pół godziny ma pan być obecny na Niewidocznym Uniwersytecie, sir Samuelu. Lady Sybil przekazała mi, że jeśli pana tam nie będzie, wykorzysta pańskie wnętrzności na akcesoria pończosznicze.
— Uśmiechała się? — spytał Vimes. Wstał niepewnie i poczłapał w stronę parującej na stojaku miski.
— Tylko odrobinę, sir.
— O bogowie…
— Tak jest, sir.
Vimes usiłował się golić, gdy tymczasem za nim Willikins pilnie czyścił i polerował. Na zewnątrz miejskie zegary zaczęły wybijać dziesiątą.
Musiała być prawie czwarta, kiedy tu przyszedłem, myślał Vimes. Wiem, że słyszałem zmianę służby o ósmej, a potem musiałem posortować wydatki służbowe Nobby’ego, to wyższa matematyka, jeśli już o tym…
Spróbował ziewnąć, nie przerywając golenia, co nigdy nie jest dobrym pomysłem.
— A niech to szlag!
— Natychmiast przyniosę serwetkę — powiedział, nie oglądając się, Willikins. Kiedy Vimes osuszał sobie brodę, kamerdyner ciągnął dalej: — Chciałbym wykorzystać tę okazję, sir Samuelu, by poruszyć pewną istotną kwestię.
— Słucham.
Vimes wpatrywał się tępo w czerwone rajtuzy, które zdawały się kluczowym elementem jego galowego munduru.
— Z głębokim żalem muszę prosić o zgodę na przekazanie swojego wypowiedzenia, sir. Postanowiłem przywdziać Barwy.
— A jakież to barwy, Willikins? — Vimes podniósł koszulę z bufiastymi rękawami. Dopiero wtedy mózg doścignął uszy. — Chcesz zostać… żołnierzem?
— Mówią, że trzeba udzielić surowej lekcji Klatchowi, sir. Żaden Willikins się nie ociągał, gdy ojczyzna wzywała. Pomyślałem, że odpowiednia dla mnie będzie Ciężka Piechota lorda Venturiego. Mają wyjątkowo atrakcyjne mundury w czerwieni i bieli, sir. Ze złotymi obszyciami.
Vimes wciągnął buty.
— Masz jakieś doświadczenie wojskowe?
— Och, nie, sir Samuelu. Ale szybko się uczę. I sądzę, że posiadam pewną wprawę w operowaniu nożem do krojenia.
Twarz kamerdynera wyrażała patriotyczną gotowość.
— Operowaniu na indykach i…
— Tak, sir Samuelu. — Willikins pucował ceremonialny hełm.
— A chcesz ruszyć do walki z wyjącymi hordami w Klatchu, tak?
— Jeśli zajdzie konieczność. Myślę, że jest należycie wypolerowany.
— Mówią, że to bardzo piaszczysta okolica.
— W samej rzeczy, sir. — Willikins poprawił Vimesowi hełm pod brodą.
— I kamienista. Bardzo kamienista. Mnóstwo głazów. I pył.
— Niektóre tereny są całkiem wysuszone, sir. Istotnie, ma pan rację.
— I w tej krainie pyłu barwy piasku, skał barwy piasku i piasku barwy piasku ty, Willikins, będziesz maszerował, wprawny w operowaniu sztućcami i w swoim czerwono-białym uniformie?
— Ze złotymi obszyciami, sir. — Willikins dumnie wysunął podbródek. — Tak, sir. Jeśli zajdzie potrzeba.
— I nie dostrzegasz w tym obrazie niczego niepokojącego?
— Sir?
— Mniejsza z tym. — Vimes ziewnął. — Będzie nam ciebie brakowało, Willikins. Nie wiem, czy potrafimy cokolwiek załatwić.
Ale inni potrafią… ciebie. Zwłaszcza jeśli będą mieli dość czasu na drugi strzał.
— Och, lord Venturi uważa, że wszystko skończy się przed Nocą Strzeżenia Wiedźm, sir.
— Doprawdy? Nie wiedziałem, że cokolwiek się zaczęło.
Vimes zbiegł po schodach w chmurę aromatu curry.
— Zachowaliśmy trochę dla pana, sir — oznajmił sierżant Colon. — Spał pan, kiedy chłopak to przyniósł.
— To był dzieciak Goriffa — wyjaśnił Nobby, ścigając po cynowym talerzu ziarnko ryżu. — Dość dla połowy zmiany.
— Nagroda dla wypełniających obowiązki — stwierdził Vimes, idąc szybko do drzwi.
— Chleb, marynowane mango i wszystko — mówił z zadowoloną miną Colon. — Zawsze powtarzałem, że Goriff nie jest taki zły jak na jednego z tych szmacianych łbów.
Kałuża skwierczącego oleju… Vimes znieruchomiał w drzwiach. Skulona rodzina… Wyjął zegarek — było dwadzieścia po dziesiątej. Jeśli pobiegnie…
— Fred, mógłbyś zajrzeć do mnie do gabinetu? — powiedział. — Tylko na moment.
— Tak jest, sir.
Na schodach Vimes przepuścił sierżanta przed sobą i zamknął drzwi.
Nobby i pozostali strażnicy usiłowali coś usłyszeć, jednak na zewnątrz nie dobiegały żadne słowa, jedynie ciche mamrotanie, które trwało przez jakiś czas.
Drzwi otworzyły się znowu. Vimes zbiegł na dół.
— Nobby, za pięć minut idź na uniwersytet, dobrze? Chcę mieć kontakt, ale niech mnie demony porwą, jeśli w tym mundurze przyjmę gołębia.
— Tajest.
Vimes wyszedł.
Kilka chwil później sierżant Colon powoli wkroczył do głównej sali. Spojrzenie miał nieco szkliste i podszedł do swojego biurka z nonszalancją, jaką próbują demonstrować tylko ludzie wyjątkowo wzburzeni. Przez moment bawił się jakimś papierem.
— Nie przejmujesz się tym, jak ludzie cię nazywają, prawda, Nobby? — zapytał w końcu.
— Cały czas musiałbym się denerwować, gdyby mnie to denerwowało, sierżancie — zapewnił uprzejmie kapral Nobbs.
— Właśnie. Właśnie! I ja też się nie przejmuję, jak mnie nazywają. — Colon poskrobał się po głowie. — To właściwie bez sensu. Mam wrażenie, że sir Sam ostatnio za mało sypia.
— Jest bardzo zapracowany, Fred.
— Próbuje sam wszystko załatwić, na tym polega cały kłopot. Aha… Nobby…
— Tak?
— Sierżant… sierżant Colon, jeśli można. Będę wdzięczny.
Było sherry. Przy takich okazjach zawsze podawali sherry. Sam Vimes mógł zachować obojętność, ponieważ ostatnio pijał tylko soki owocowe. Słyszał, że sherry robi się, pozwalając, by wino się zepsuło. Nie widział w tym żadnego sensu.