— Było to, zdaje się… niech sobie przypomnę… A tak: szmaciany łeb. — Książę nie spuszczał wzroku z jego twarzy.
Vimes świadom był własnych, pędzących z wielką prędkością myśli. Zdawało się, że same podjęły decyzję. Wytłumaczymy później, oświadczyły. Teraz jesteś zbyt zmęczony na wyjaśnienia. W tej chwili, z tym człowiekiem, najlepszym rozwiązaniem jest szczerość.
— To… odnosi się do pańskiego nakrycia głowy — powiedział.
— Och… Zatem to jakiś niejasny żart?
Oczywiście, że on wie, pomyślał Vimes. I wie, że ja wiem…
— Nie. To obelga — przyznał.
— Ach, z pewnością nie możemy odpowiadać za bezmyślne wrzaski idiotów, komendancie. — Książę uśmiechnął się szeroko. — Muszę jednak pana pochwalić.
— Słucham?
— Za szeroki zakres pańskiej wiedzy. Dzisiejszego ranka zadałem to pytanie chyba kilkunastu osobom. Wie pan, ani jedna nie miała pojęcia, co to oznacza. I wszystkie nagle dostawały ataku kaszlu.
Nastąpiła chwila dyplomatycznego milczenia, ale w jej trakcie ktoś parsknął.
Vimes pozwolił, by jego spojrzenie przesunęło się w bok, do drugiego mężczyzny, który nie został przedstawiony. Był niższy i chudszy od księcia. Pod czarnym turbanem miał najbardziej… zatłoczoną twarz, jaką Vimes w życiu oglądał. Sieć blizn otaczała nos podobny do orlego dzioba. Było tam coś w rodzaju zarostu, ale z powodu blizn broda i wąsy sterczały w dziwacznych kępkach pod różnymi kątami. Mężczyzna wyglądał, jakby został uderzony w twarz jeżem. Mógł być w każdym wieku. Niektóre z blizn wyglądały na świeże.
Ogólnie rzecz biorąc, miał taką twarz, że każdy policjant aresztowałby go za sam wygląd. Nie istniała możliwość, by był niewinny.
Pochwycił wzrok Vimesa i uśmiechnął się — a Vimes nigdy jeszcze nie widział takiej ilości złota w jednych ustach. Nigdy jeszcze nie widział takiej ilości złota w jednym miejscu…
Uświadomił sobie nagle, że się gapi, a powinien prowadzić uprzejmą i dyplomatyczną rozmowę.
— A więc… — zaczął. — Będziemy się kłócić z powodu tej sprawy Leshpu, czy jak?
Książę lekceważąco wzruszył ramionami.
— Phi! Parę mil kwadratowych niezamieszkanej i żyznej ziemi w niezrównanym strategicznie położeniu? Czyż z powodu takiego nieistotnego drobiazgu cywilizowani ludzie mają ruszać na wojnę?
I znowu Vimes poczuł na sobie wzrok księcia — wzrok czytający go. A co tam, do demona z tym wszystkim.
— Przepraszam — rzekł. — Nie jestem dobry w tym dyplomatycznym interesie. Czy naprawdę uważa pan tak, jak pan przed chwilą powiedział?
Znowu parsknięcie. Vimes obejrzał się i znowu spojrzał na wyszczerzoną twarz. I zdał sobie sprawę, że czuje zapach… nie, smród goździków.
Na bogów, on żuje to cuchnące paskudztwo…
— Och — rzucił książę. — Nie zna pan jeszcze 71-godzinnego Ahmeda.
Ahmed uśmiechnął się jeszcze szerzej i skłonił głowę.
— Offendi… — rzucił głosem jak żwirowa alejka.
I to było chyba wszystko. Żadne „To 71-godzinny Ahmed, attache kulturalny” albo „71-godzinny Ahmed, mój ochroniarz”, czy nawet „71-godzinny Ahmed, chodzący skarbiec i zabójca komarów”. Stało się oczywiste, że następny krok należy do Vimesa.
— To, hm… dość niezwykłe imię — zauważył.
— Ależ skąd — odparł gładko książę. — W moim kraju Ahmed jest imieniem bardzo popularnym.
Pochylił się, co Vimes rozpoznał jako preludium do konfidencjonalnej wymiany zdań na stronie.
— Przy okazji… Czy ta piękna dama, którą przed chwilą widziałem, to pańska pierwsza żona?
— Eee… to wszystkie moje żony. To znaczy…
— Czy mógłbym zaproponować panu za nią dwadzieścia wielbłądów?
Vimes przez chwilę patrzył w ciemne oczy, potem zerknął na 24-karatowy uśmiech 71-godzinnego Ahmeda.
— To jeszcze jedna próba, tak? — zapytał.
Książę wyprostował się, wyraźnie zadowolony.
— Brawo, sir Samuelu. Jest pan w tym naprawdę dobry. Czy wie pan, że pan Boggis z Gildii Złodziei skłonny był przyjąć piętnaście?
— Za panią Boggis? — Vimes lekceważąco machnął ręką. — Nie… cztery wielbłądy, może cztery wielbłądy i koza przy dobrym oświetleniu. I kiedy się ogoli.
Krążący po sali goście odwrócili się, słysząc wybuch śmiechu księcia.
— Świetne! Doskonałe! Obawiam się, komendancie, że niektórzy z pańskich współobywateli zdają się wierzyć, że ponieważ to mój naród wymyślił wyższą matematykę i całodobowe biwaki, jesteśmy kompletnymi barbarzyńcami, którzy na skinienie, powiedzmy, turbana rzucą się kupować ich żony. Dziwię się, że przyznali mi honorowy tytuł naukowy, skoro tak bardzo jestem zacofany.
— A jakiż to tytuł? — zainteresował się Vimes.
Nic dziwnego, że ten człowiek jest dyplomatą, pomyślał. Nie można mu zaufać ani przez moment, jego myśli biegają zygzakami — a jednak nie da się go nie lubić.
Książę wyjął spod szaty list.
— Jak się zdaje, chodzi o Doctorum Plectendi quasi Furnarius in Vexationibus… Coś się stało, sir Samuelu?
Vimes zdołał jakoś zmienić zdradziecki śmiech w atak kaszlu.
— Nie. Nie, nic takiego. Nic.
Rozpaczliwie szukał innego tematu rozmowy. Na szczęście tuż obok znalazł coś, co dało mu świetną okazję.
— Dlaczego pan Ahmed ma umocowany na plecach taki wielki zakrzywiony miecz? — zapytał.
— Cóż, jest pan policjantem. Zauważa pan takie drobiazgi.
— Trudno to nazwać ukrytą bronią, prawda? Jest niemalże większy od niego. Praktycznie rzecz biorąc, pan Ahmed jest ukrytym właścicielem.
— To ceremonialna broń — wyjaśnił książę. — A on strasznie się niepokoi, kiedy ją gdzieś zostawia.
— A jaką właściwie pełni…
— Ach, tu pan jest! — zawołał Ridcully. — Właściwie wszystko gotowe. Wiesz, że masz przejść na sam przód, Sam…
— Tak, wiem — potwierdził Vimes. — Właśnie pytałem jego wysokość, kim…
— …a wasza wysokość i pan… No, no, ależ wielki miecz… Przejdziecie tędy i zajmiecie miejsca wśród honorowych gości. Za szejkundę zaczniemy…
Co to znaczy mieć umysł gliny, myślał Vimes, kiedy za jego plecami długa kolumna magów i ich gości starała się uformować dostojną i uporządkowaną formację. Tylko dlatego, że ktoś jest uprzejmy i sympatyczny, człowiek zaczyna go podejrzewać. Z tego tylko powodu, że jeśli ktoś zadaje sobie trud, by być miłym dla gliniarza, musi coś knuć. Oczywiście, jest dyplomatą, ale jednak… Mam tylko nadzieję, że nie studiował języków starożytnych, naprawdę…
Ktoś klepnął go w ramię. Vimes odwrócił się i spojrzał prosto w uśmiech 71-godzinnego Ahmeda.
— Jheśli zmienić zdanie, offendi, dam ci dwhadzieścia phięć wielbłądów, żaden khłopot — powiedział, wyjmując spomiędzy zębów goździk. — I niech twe lhędźwia będą pełne owocu.
Mrugnął. Był to najbardziej dwuznaczny gest, jaki Vimes w życiu oglądał.
— Czy to kolejna… — zaczął, ale tamten zniknął już w tłumie. — Moje lędźwia pełne owocu? — powtórzył. — Na bogów…
71-godzinny Ahmed pojawił się znowu przy jego drugim ramieniu, otoczony chmurą zapachu goździków.
— Hja iść, hja wracać — zaburczał z satysfakcją. — Książę powiedział, żhe ten tytuł to doktor Plecenia jak Piekharski na Mękach. Żharcik magów, co? Och, jakhże się śmiejemy.