Vimes nie wiedział, dlaczego biegnie. Zadziałał szósty zmysł. Bywało, że jakaś ukryta z tyłu część mózgu wychwytywała z eteru, że zdarzy się coś niedobrego, i nie miała już czasu na racjonalizacje. Więc przejmowała po prostu rdzeń kręgowy.
Nikt nie mógł się dostać na szczyt Barbakanu. Barbakan stanowił ufortyfikowaną bramę jeszcze z czasów, kiedy Ankh-Morpork nie uznawało atakujących wojsk za cudowne możliwości komercyjne. Niektóre jego części wciąż były w użytku, jednak większość tworzyło sześć z siedmiu poziomów ruin, pozbawionych jakichkolwiek schodów, którym człowiek rozsądny by zaufał. Przez lata Barbakan wykorzystywano jako nieoficjalne źródło materiałów budowlanych dla reszty miasta. W wietrzne noce odpadały z niego kawałki muru. Nawet gargulce unikały tej budowli.
Vimes uświadamiał sobie, że gwar tłumu za jego plecami zmienił się w głośne krzyki. Jedna czy dwie osoby wrzasnęły rozdzierająco. Nie oglądał się. Cokolwiek się tam dzieje, Marchewa się tym zajmie.
Coś go wyprzedziło. Wyglądało tak, jak mógłby wyglądać wilk, gdyby miał wśród przodków długowłosego klatchistańskiego psa myśliwskiego, jedno z tych pełnych gracji stworzeń, pozornie zbudowanych tylko z nosa i sierści.
Zwierzę pomknęło naprzód i zniknęło w popękanym łuku bramy.
Kiedy Vimes tam dotarł, nigdzie go nie zauważył. Ale ta nieobecność nie zwracała szczególnej uwagi, a to z powodu o wiele bardziej rzucającej się w oczy obecności leżącego wśród gruzów trupa.
Jak Vimes zawsze powtarzał (czy też, ściślej mówiąc, powtarzał, że zawsze powtarza, a nikt przecież nie będzie się spierał z oficerem dowodzącym) — czasem drobne szczegóły, maleńkie szczegóły, detale, jakich nikt by nie zauważył w normalnych okolicznościach, chwytają zmysły za gardło i krzyczą: „Zobacz mnie!”.
W powietrzu unosił się leciutki korzenny zapach. A w szczelinie między kamieniami bruku tkwił goździk.
Była piąta. Vimes z Marchewą siedzieli w poczekalni przed gabinetem Patrycjusza. Siedzieli w ciszy — jeśli nie liczyć nieregularnego tykania zegara.
Po chwili odezwał się Vimes:
— Daj mi jeszcze raz obejrzeć.
Marchewa posłusznie wyjął z kieszeni niewielki prostokąt papieru. Vimes przyjrzał się uważnie — nie można było się pomylić co do tego, co przedstawiał. Schował papier do własnej kieszeni.
— Ehm… Czemu chce go pan zatrzymać, sir?
— Co zatrzymać? — zdziwił się Vimes.
— Ikonogram, który pożyczyłem od turysty.
— Nie wiem, o czym mówicie, kapitanie.
— Ale przecież…
— Nie wyobrażam sobie, żebyście wysoko awansowali w straży, jeśli nadal będziecie widzieć coś, czego nie ma.
— Aha.
Zegar zdawał się tykać głośniej.
— Coś pan sobie myśli, sir. Prawda?
— To czynność, do jakiej niekiedy wykorzystuję swój mózg, kapitanie. Choć może się to wydać dziwne.
— A co pan sobie myśli, sir?
— Co chcieliby, żebym myślał.
— Jacy oni? — chciał wiedzieć Marchewa.
— Tego jeszcze nie wiem. Krok po kroku.
Zabrzęczał dzwonek. Vimes wstał.
— Wiecie, co zawsze powtarzam — rzekł.
Marchewa zdjął hełm i przetarł go rękawem.
— Tak jest, sir. „Każdy jest czegoś winny, a zwłaszcza ci, którzy nie są”, sir.
— Nie, nie to.
— Ehm… „Zawsze bierz pod uwagę fakt, że możesz się mylić”, sir?
— Nie, też nie.
— No… „Jakim cudem Nobby dostał robotę w straży?”, sir? Często pan to powtarza.
— Nie! Chodziło mi o „Zawsze udawaj głupiego”, Marchewa.
— Aha, sir. Racja. Od tej chwili będę pamiętał, że zawsze pan to powtarza, sir.
Chwycili hełmy pod pachy. Vimes zastukał do drzwi.
— Wejść! — usłyszeli.
Patrycjusz stał przy oknie.
W gabinecie stali lub siedzieli lord Rust i cała reszta. Vimes nigdy nie mógł zrozumieć, jak wybiera się przywódców społeczeństwa. Całkiem jakby po prostu się pojawiali, niczym pinezka w podeszwie buta.
— Ach, Vimes — powiedział Vetinari.
— Sir.
— Nie owijajmy w bawełnę, Vimes. Jak ten człowiek dostał się tam na górę, skoro wczoraj w nocy pańscy ludzie tak dokładnie wszystko sprawdzili? Magia?
— Trudno powiedzieć, sir.
Marchewa, patrzący wprost przed siebie, mrugnął nerwowo.
— Pańscy ludzie sprawdzili Barbakan, jak przypuszczam?
— Nie, sir.
— Nie sprawdzili?
— Nie, sir. Sam to zrobiłem.
— Fizycznie sprawdziłeś osobiście, Vimes? — odezwał się Boggis z Gildii Złodziei.
Kapitan Marchewa niemal wyczuwał w tej chwili myśli komendanta.
— To prawda… Boggis — odpowiedział Vimes, nie odwracając głowy. — Ale… sądzimy, że ktoś przedostał się przez okno zabite deskami, a potem przyciągnął te deski z powrotem. Została naruszona warstwa kurzu i…
— I nie zauważyłeś tego, Vimes?
Vimes westchnął.
— Nawet w świetle dziennym dostatecznie trudno byłoby zauważyć przybite z powrotem deski, Boggis, a co dopiero w środku nocy.
I nie zauważyliśmy, dodał już do siebie. Angua wyczuła na nich zapach.
Vetinari zajął miejsce za biurkiem.
— Sytuacja jest poważna, Vimes.
— Tak, sir.
— Jego wysokość został bardzo ciężko ranny. A książę Cadram, jak nam doniesiono, wychodzi z siebie z wściekłości.
— Upierają się, żeby trzymać brata księcia w ich ambasadzie — wtrącił lord Rust. — To świadoma zniewaga. Jak byśmy w mieście nie mieli doskonałych chirurgów.
— To prawda, naturalnie — zgodził się Vimes. — A wielu z nich potrafiłoby go też całkiem dobrze ostrzyc i ogolić.
— Kpisz sobie ze mnie, Vimes?
— Ależ skąd, lordzie. Moim zdaniem żadni chirurdzy na świecie nie mają na podłogach czyściejszych trocin niż w naszym mieście.
Rust rzucił mu gniewne spojrzenie.
Patrycjusz odchrząknął.
— Czy zidentyfikowaliście zamachowca? — zapytał.
Marchewa spodziewał się, że komendant odpowie „rzekomego zamachowca”, ale się mylił.
— Tak — potwierdził Vimes. — Nazywa się… Nazywał się Ossie Brunt. Nie wiemy, czy posługiwał się innymi nazwiskami. Mieszkał przy Targowej. Wykonywał rozmaite zajęcia. Trochę samotnik. Nie trafiliśmy na żadnych krewnych ani przyjaciół. Prowadzimy dochodzenie.
— I to wszystko, co wiecie? — spytał lord Downey.
— Trochę czasu zajęło nam zidentyfikowanie Brunta.
— A czemuż to?
— Nie udzielę panu technicznego wyjaśnienia, ale dla mnie to on wyglądał, jakby nie potrzebował trumny. Mogliby go pochować między dwoma skrzydłami wrót stodoły.
— Czy działał sam?
— Znaleźliśmy tylko jedno ciało. I sporo niedawno upadłych elementów muru. Wygląda więc, że…
— Chodziło mi o to, czy należał do jakiejś organizacji. Są jakieś sugestie jego antyklatchiańskich przekonań?
— Poza taką, że próbował zabić jednego z nich? Dochodzenie trwa.
— Czy pan traktuje tę sprawę poważnie, Vimes?
— Przydzieliłem do niej naszych najlepszych ludzi. — Kto wygląda na zaniepokojonego? — Sierżanta Colona i kaprala Nobbsa. — Kto okazuje ulgę? — Niezwykle wręcz doświadczeni. Ostoje straży.
— Colon i Nobbs? — powtórzył Vetinari. — Naprawdę?