— Tak jest, sir.
Przez ułamek sekundy patrzyli sobie w oczy.
— Docierają do nas bardzo groźne pomruki, Vimes — stwierdził Patrycjusz.
— Co mogę powiedzieć, sir? Zobaczyłem kogoś na wieży, pobiegłem, ktoś posłał księciu strzałę, a potem znalazłem tego człowieka na samym dole wieży, bardzo wyraźnie martwego, z połamanym łukiem i masą kamieni dookoła. Ta wczorajsza burza musiała tam wszystko obluzować. Nie mogę przecież wymyślać faktów, które nie zaistniały, sir.
Marchewa obserwował twarze wokół stołu. Ogólnie biorąc, wyrażały ulgę.
— Samotny łucznik — stwierdził Vetinari. — Idiota żywiący jakąś obłąkaną urazę. Który zginął przy egzekucji, hm… zamierzonej egzekucji. I oczywiście mężna postawa naszych strażników prawdopodobnie zapobiegła oddaniu przez niego natychmiastowo śmiertelnego strzału.
— Mężna postawa? — zdziwił się Downey. — Wiem, że kapitan Marchewa biegł w stronę dostojników, a Vimes kierował się do wieży, ale powiem szczerze, Vimes, pańskie wcześniejsze dziwaczne zachowanie…
— Jest w tej chwili mało istotne — wszedł mu w słowo Patrycjusz. Znów zaczął mówić tonem lekko nieobecnym, jak gdyby zwracał się do kogoś innego. — Gdyby komendant Vimes nie spowolnił procesji, złoczyńca bez wątpienia zdołałby strzelić celniej. W tej sytuacji wpadł w panikę… Tak… Możliwe, że książę przyjmie tę wersję.
— Książę? — zdziwił się Vimes. — Przecież ten biedak…
— Jego brat — wyjaśnił Patrycjusz.
— Aha. Ten miły.
— Dziękuję panu, komendancie. Dziękuję wam także, panowie. Nie pozwólcie mi się zatrzymywać. Aha, Vimes… jeszcze słówko, jeśli pan pozwoli. Nie, nie pan, kapitanie Marchewa. Jestem przekonany, że właśnie ktoś gdzieś popełnia przestępstwo.
Vimes nieruchomo wpatrywał się w ścianę, czekając, aż pokój opustoszeje. Patrycjusz wstał i podszedł do okna.
— Doprawdy, niezwykłe czasy, komendancie — powiedział.
— Sir.
— Na przykład, jak mi wiadomo, dziś po południu kapitan Marchewa zjawił się na dachu Opery i wypuszczał strzały w stronę strzelnicy.
— Niezwykle bystry chłopak, sir.
— Całkiem możliwe, że odległość między gmachem Opery i tarczami na strzelnicy jest mniej więcej taka, wie pan, jak między szczytem Barbakanu a miejscem, gdzie został trafiony książę.
— Coś podobnego, sir.
Vetinari westchnął.
— A z jakiej przyczyny to robił?
— To zabawna historia, sir, ale niedawno opowiadał mi, że formalnie nadal obowiązuje prawo nakazujące każdemu obywatelowi ćwiczenie strzelania z łuku przez jedną godzinę dziennie. Jak zrozumiałem, przepis ten wprowadzono w roku 1356 i nigdy nie…
— Wie pan, dlaczego przed chwilą odesłałem kapitana Marchewę, Vimes?
— Nie mam pojęcia, sir.
— Kapitan Marchewa to szczery i uczciwy młody człowiek.
— Tak jest, sir.
— Czy wiedział pan, Vimes, że krzywi się, kiedy słyszy, jak wypowiada pan ewidentne kłamstwo?
— Naprawdę, sir?
Szlag…
— Nie mogę patrzeć, jak jego twarz drga bez przerwy…
— To bardzo uprzejme z pana strony, sir.
— Gdzie był drugi strzelec, Vimes?
Szlag…
— Drugi strzelec, sir?
— Czy nie ciągnęło pana kiedyś na scenę, Vimes?
Tak, w tej chwili dałbym się pociągnąć absolutnie wszędzie…
— Nie, sir.
— Szkoda. Sądzę, że to wielka strata dla profesji aktorskiej. Mówił pan, o ile pamiętam, że ów człowiek wstawił deski za sobą.
— Tak, sir.
— I przybił je z powrotem?
Niech to demon…
— Tak, sir.
— Od zewnątrz?
Szlag…
— Tak, sir.
— Wyjątkowo pomysłowy samotny strzelec, Vimes.
Vimes nie próbował nawet odpowiadać. Vetinari usiadł za biurkiem, zetknął dłonie czubkami palców i uniósł je do twarzy. Ponad nimi spoglądał na Vimesa.
— Colon i Nobbs badają tę sprawę? Naprawdę?
— Tak, sir.
— Gdybym zapytał dlaczego, uda pan, że nie rozumie?
Vimes pozwolił, by czoło przecięła mu zmarszczka szczerego zaskoczenia.
— Sir?
— Jeśli jeszcze raz powiesz „sir?” tym głosem durnia, Vimes, to przysięgam, że będą kłopoty.
— To dobrzy strażnicy, sir.
— Jednakże niektórzy mogliby ich uznać za pozbawionych wyobraźni, tępych oraz… jak by to ująć? Posiadających wrodzoną skłonność, by przyjąć pierwsze wyjaśnienie, jakie się pojawi, a potem zadekować się gdzieś, żeby w spokoju wypalić papierosa? Pewną niezdolność do szerszego spojrzenia? Umiejętność gubienia się w głębinach już na mokrym chodniku? Talent do nieumotywowanych osądów?
— Mam nadzieję, że nie kwestionuje pan zdolności moich ludzi.
— Vimes, nikt jeszcze nigdy nie zakwestionował braku zdolności Colona i Nobbsa.
— Sir?
— A jednak… Rzeczywiście nie trzeba nam komplikacji, Vimes. Pomysłowy samotny szaleniec… No cóż, wielu jest szaleńców. Godny pożałowania incydent.
— Tak jest, sir. — Patrycjusz wyglądał na udręczonego i Vimes uznał, że należy mu się odrobina współczucia. — Fred i Nobby także nie lubią komplikacji.
— Potrzebujemy prostych wyjaśnień, Vimes.
— Fred i Nobby dobrze sobie radzą z tym, co proste, sir.
Vetinari odwrócił się i spojrzał na miasto.
— Aha… — powiedział spokojniejszym tonem. — Prości ludzie, by dostrzegli proste prawdy?
— W samej rzeczy, sir.
— Szybko się pan uczy, Vimes.
— Trudno mi to oceniać, sir.
— A kiedy już znajdą tę prostą prawdę?
— Nie można się spierać z prawdą, sir.
— Doświadczenie mówi mi, Vimes, że pan może się spierać ze wszystkim.
Kiedy komendant straży wyszedł, Vetinari siedział jeszcze chwilę przy biurku, wpatrzony w pustkę. Potem wyjął z szuflady klucz, podszedł do ściany i przycisnął w pewnym szczególnym miejscu.
Zgrzytnęła przeciwwaga. Fragment ściany odsunął się w głąb.
Patrycjusz ruszył powoli wąskim korytarzem, który się za nią skrywał. Tu i tam rozjaśniało mrok bardzo słabe lśnienie wokół krawędzi niewielkich paneli, które — delikatnie odsunięte — pozwalały spojrzeć przez oczy wygodnie umieszczonego portretu.
Były pozostałością po poprzednim władcy. Vetinari nigdy z nich nie korzystał. Sztuka nie polegała na patrzeniu cudzymi oczami.
Szedł długo po mrocznych schodach i wzdłuż cuchnących stęchlizną korytarzy. Od czasu do czasu wykonywał ruchy, których sens nie był zbyt jasny. Przechodząc, pozornie odruchowo dotykał ściany… tutaj, a potem tutaj. W korytarzu wykładanym kamieniami, rozjaśnionym tylko szarą poświatą wpadającą oknem zapomnianym przez wszystkich oprócz najbardziej optymistycznych much, zaczął tak jakby grę w klasy; szata powiewała za nim, a łydki migotały, kiedy przeskakiwał z kamienia na kamień.
Te rozmaite działania nie sprawiały jakoś, by cokolwiek się wydarzyło. W końcu dotarł do drzwi, które otworzył kluczem. Uczynił to z niejaką ostrożnością.
Powietrze za progiem wypełniał gryzący dym, a jednostajne stukanie, które słyszał już w korytarzu, stało się teraz całkiem głośne. Rytm stuków załamał się na chwilę, nastąpił o wiele głośniejszy huk, a potem kawałek gorącego metalu świsnął Patrycjuszowi koło ucha i wbił się w ścianę.
— Ojojoj… — odezwał się wśród kłębów dymu głos.
Nie wydawał się nieszczęśliwy. Był to raczej głos, jakiego ktoś mógłby użyć na widok słodkiego i przymilnego szczeniaczka, który — mimo nauk i tłumaczeń — siedzi właśnie przy rozszerzającej się mokrej plamie na dywanie.