Выбрать главу

Kiedy dym nieco się rozwiał, niewyraźna sylwetka mówiącego z bladym uśmiechem zwróciła się do przybysza.

— Tym razem pełne piętnaście sekund, panie! Nie ma wątpliwości, że zasada jest słuszna!

Było to typowe zachowanie Leonarda z Quirmu: podejmował rozmowę, jakby przerwał ją tylko na moment. Zakładał przy tym, że każdy jest przyjaźnie zainteresowany, i uznawał za oczywiste, że rozmówca jest równie inteligentny jak on.

Vetinari przyjrzał się niewielkiej kupce pogiętego, poszarpanego metalu.

— Co to było, Leonardzie? — zapytał.

— Eksperymentalne urządzenie zmieniające energię chemiczną w ruch obrotowy — wyjaśnił Leonard. — Widzisz, panie, cały kłopot polega na tym, żeby wrzucać te małe kuleczki czarnego prochu do komory spalania dokładnie z wyznaczoną prędkością i po jednej naraz. Jeśli nastąpi zapłon dwóch równocześnie, cóż, uzyskujemy wtedy silnik spalania zewnętrznego.

— A jaki jest cel tego urządzenia?

— Uważam, że mogłoby zastąpić konia — oświadczył z dumą konstruktor.

Popatrzyli na rozbity mechanizm.

— Jedną z zalet koni, na jaką ludzie często zwracają uwagę — rzekł po chwili namysłu Patrycjusz — jest ta, że konie bardzo rzadko wybuchają. O ile wiem, właściwie nigdy, jeśli nie liczyć tego nieszczęśliwego zdarzenia podczas wielkich upałów kilka lat temu.

Długimi szczupłymi palcami wyciągnął coś spośród szczątków. Były to dwa sześciany wykonane z jakiegoś miękkiego białego futerka i związane sznurkiem. Na ściankach miały kropki.

— Kostki? — zdziwił się.

Leonard uśmiechnął się z zakłopotaniem.

— Tak. Sam nie wiem czemu, ale wydawało mi się, że mogą pomóc w działaniu. To był taki… no, pomysł. Wiesz, panie, jak to bywa.

Vetinari kiwnął głową. Wiedział, jak to bywa. Wiedział, jak to bywa, o wiele lepiej od Leonarda z Quirmu, i dlatego właśnie istniał tylko jeden klucz do tych drzwi — i to on go miał. Co nie znaczy, że Leonard był więźniem… chyba że według nudnych, pospolitych standardów. Wydawał się raczej wdzięczny, że został zamknięty na tym jasnym i przestronnym poddaszu, mając do dyspozycji tyle drewna, papieru, farb i kawałków węgla drzewnego, ile tylko zapragnął, za to bez konieczności płacenia za czynsz i robienia zakupów.

Zresztą i tak nie można by uwięzić kogoś takiego jak Leonard z Quirmu. Można co najwyżej zamknąć gdzieś jego ciało. Bogowie tylko wiedzieli, którędy wędrował jego umysł. I chociaż miał tyle mądrości, że stale z niego wyciekała, nie potrafiłby powiedzieć, skąd wieją polityczne wiatry — choćby wyposażyć go w żagle.

Niesamowity mózg Leonarda skwierczał niepokojąco i przepełniał patelnię na Piecu Życia. Nie dało się przewidzieć, o czym pomyśli, ponieważ był bezustannie reprogramowany przez cały wszechświat. Widok wodospadu albo szybującego po niebie ptaka popychał go w jakąś nową ścieżkę praktycznych spekulacji, która nieodmiennie prowadziła do stosu drutu i sprężyn oraz okrzyku „Chyba już wiem, co zrobiłem nie tak!”. Był kiedyś członkiem większości gildii rzemieślniczych w mieście, ale wyrzucano go za uzyskiwanie niemożliwie wysokich wyników na egzaminach albo — w kilku przypadkach — za poprawianie pytań. Podobno przypadkiem wysadził budynek Gildii Alchemików, nie używając niczego więcej niż szklanka wody, łyżka kwasu, dwa kawałki drutu i piłeczka pingpongowa.

Każdy rozsądny władca kazałby zabić Leonarda, a lord Vetinari był wyjątkowo rozsądny i często się zastanawiał, dlaczego właściwie tego nie zrobił. Uznał, że przyczyną było to, iż uwięzione w bezcennym, ciekawym bursztynie potężnego umysłu Leonarda, pod całym tym błyskotliwym i badawczym geniuszem, tkwiło coś w rodzaju upartej niewinności, którą ludzie mniejsi duchem mogliby nazwać głupotą. Była ona istotą i duszą tej siły, która przez tysiąclecia nakazywała ludzkości wtykać palce do gniazdek elektrycznych wszechświata i bawić się wyłącznikiem, by sprawdzić, co się stanie — a potem dziwić się, kiedy rzeczywiście się stało.

Krótko mówiąc, była użyteczna. A jeśli Patrycjusza można do kogoś porównać, to do starszej pani, która przechowuje kawałki nici, bo nigdy nie wiadomo, do czego mogą się przydać.

W końcu trudno mieć plany na każdą ewentualność. To by wymagało wiedzy o tym, co się zdarzy, a jeśli ktoś wie, co się zdarzy, prawdopodobnie może dopilnować, żeby się nie zdarzyło lub zdarzyło się komuś innemu. Dlatego Patrycjusz nigdy nie planował. Plany często wchodzą człowiekowi w drogę.

I wreszcie trzymał tu Leonarda, ponieważ był on miłym rozmówcą. Nigdy nie rozumiał, o czym mówi Vetinari, miał pogląd na świat mniej więcej tak skomplikowany, jak kaczątko ze wstrząsem mózgu, a przede wszystkim nigdy nie uważał. Co czyniło go idealnym powiernikiem. Przecież jeśli człowiek prosi o radę, to z pewnością nie po to, by mu jej udzielono. Chce raczej, by ktoś był obok, kiedy mówi sam do siebie.

— Właśnie zaparzyłem herbatę — powiedział Leonard. — Napijesz się ze mną, panie?

Podążył spojrzeniem za wzrokiem Patrycjusza do brązowej plamy na jednej ze ścian. Kończyła się gwiazdą rozpryśniętego na tynku roztopionego metalu.

— Obawiam się, że automatyczna machina do herbaty nie działała jak należy — wyjaśnił. — Będę musiał zaparzyć ręcznie.

— Jak to miło — zapewnił go Vetinari.

Usiadł między sztalugami i — gdy Leonard krzątał się przy kominku — przejrzał jego najnowsze szkice. Leonard szkicował tak odruchowo, jak inni drapią się po głowach; geniusz — pewien szczególny typ geniuszu — sypał się z niego niczym łupież.

Jeden rysunek przedstawiał rysującego człowieka — linie kreśliły postać tak dokładnie, że zdawała się wyrastać z kartki. A wokół niej — ponieważ Leonard nigdy nie marnował czystej powierzchni papieru — znajdowały się rozrzucone bezładnie inne szkice. Kciuk. Wazon z kwiatami. Urządzenie służące chyba do ostrzenia ołówków z wykorzystaniem energii wodnej…

Vetinari znalazł to, czego szukał, patrząc w lewy dolny róg, wciśnięte między szkic nowego typu śruby i narzędzia do otwierania ostryg. To — albo coś bardzo podobnego — zawsze gdzieś tam było.

Leonard był osobą tak cenną i wartą trzymania bezpiecznie pod kluczem między innymi dlatego, że tak naprawdę nie widział żadnej różnicy między kciukiem, różami, temperówką do ołówków… i tym.

— O, mój autoportret — zauważył Leonard, wracając z dwoma filiżankami.

— Tak, rzeczywiście — zgodził się Vetinari. — Ale mój wzrok przyciągnął raczej ten niewielki szkic, o tutaj. Machina wojenna…

— Ach, to… To głupstwo. Czy zauważyłeś, panie, w jaki sposób rosa na różanych płatkach…

— Ten kawałek tutaj… do czego służy? — Vetinari wskazał palcem.

— To? To tylko ramię miotające do kul z roztopioną siarką. — Leonard sięgnął po talerz ciasteczek. — Wyliczyłem, że powinno mieć zasięg około pół mili, jeśli zdejmie się ten pas transmisyjny z kół napędowych i użyje wołów do naciągania kołowrotu.

— Doprawdy? — Vetinari przyjrzał się starannie ponumerowanym częściom. — I można coś takiego zbudować?

— Co? Ależ tak. Makaronika? W teorii.

— W teorii?

— W rzeczywistości nikt by tego nie próbował. Wylewać deszcz niegasnącego ognia na inne ludzkie istoty? Ha! — Leonard rozsypał dookoła okruchy. — Nie znajdziesz, panie, rzemieślnika, który coś takiego zbuduje, ani żołnierza, który pociągnie za dźwignię… To część 3(b) na planie, o tutaj, spójrz…