— Istotnie — zgodził się Vetinari. — Zresztą — dodał — domyślam się, że te wielkie, potężne ramiona nie mogłyby zadziałać, boby się połamały…
— Dobrze wysuszone drewno jesionowe i cisowe, laminowane i mocowane razem przez specjalne stalowe sworznie — wyjaśnił natychmiast Leonard. — Wykonałem kilka obliczeń, o tutaj, pod szkicem światła odbijającego się od kropli deszczu. Ćwiczenie intelektualne, oczywiście.
Vetinari przebiegł wzrokiem kilka linii pajęczego, lustrzanego pisma Leonarda.
— Oczywiście — zgodził się posępnie i odłożył kartkę. — Wspominałem ci, że sytuacja w Klatchu jest politycznie napięta? Książę Cadram usiłuje zrobić bardzo wiele bardzo szybko. Musi umocnić swoją pozycję. Jest uzależniony od wsparcia, które wydaje się odrobinę niestabilne. Jak rozumiem, wielu spiskuje przeciwko niemu.
— Doprawdy? No cóż, ludzie robią takie rzeczy — stwierdził Leonard. — A przy okazji, badałem ostatnio pajęczyny. Wiem, że cię to zaciekawi, panie. Otóż ich wytrzymałość w stosunku do ciężaru jest o wiele wyższa niż drutu z naszej najlepszej stali. Czy to nie fascynujące?
— A jaki typ broni zamierzasz z nich wykonać?
— Słucham?
— Nie, nic. Tylko głośno myślałem.
— Nie skosztowałeś nawet herbaty…
Patrycjusz rozejrzał się. Pokój był pełen… obiektów. Rury, dziwaczne papierowe latawce i rzeczy, które wyglądały jak szkielety pradawnych bestii. Jedną ze zbawiennych cech Leonarda — i to w bardzo realnym sensie, z punktu widzenia Vetinariego — był jego niezwykły okres skupienia uwagi. Nie chodzi o to, że szybko się czymś nudził. Wydawało się raczej, że nigdy nie nudził się niczym. Ale że interesowało go absolutnie wszystko we wszechświecie, rezultatem było to, że na przykład machina do wypruwania ludziom flaków na odległość stawała się aparatem do plecenia powrozów, a kończyła jako instrument mierzący specyficzną grawitację sera.
Przenosił swoją uwagę błyskawicznie, jak kociak. Choćby ta historia z machiną latającą… Jeszcze teraz z sufitu wisiały wielkie nietoperze skrzydła. Patrycjusz z wielkim zadowoleniem pozwolił mu marnować czas na ten pomysł, ponieważ było oczywiste, że żadna ludzka istota nie potrafi machać nimi dostatecznie mocno.
Nie musiał się martwić. Leonard sam dla siebie bywał przeszkodą. W efekcie spędził całe wieki, projektując specjalną tacę, z której ludzie mogliby jeść posiłki w powietrzu.
To człowiek prawdziwie niewinny. A jednak zawsze jakaś część umysłu kazała mu szkicować te nieszczęsne i fascynujące maszyny z kłębami dymu i starannie ponumerowanymi schematami konstrukcyjnymi…
— Co to takiego? — Vetinari wskazał inny szkic. Ukazywał człowieka trzymającego dużą metalową kulę.
— To? Och, to coś w rodzaju zabawki, szczerze mówiąc. Wykorzystuje niezwykłą właściwość pewnych, poza tym całkiem bezużytecznych metali. Nie lubią być ściskane. Więc wybuchają. Z niezwykłą ochotą.
— Jeszcze jedna broń…
— Ależ nie, panie! To byłoby całkiem bezużyteczne jako broń! Ale pomyślałem sobie, że mogłoby się przydać w przemyśle wydobywczym.
— Doprawdy…
— Na sytuację, kiedy trzeba odsunąć z drogi górę.
— Powiedz — zaczął Vetinari, odkładając na bok również tę kartkę — nie masz żadnych krewnych w Klatchu, co?
— Nie wydaje mi się. Moja rodzina mieszka w Quirmie od pokoleń.
— Aha. To dobrze. Ale… bardzo sprytni są ci Klatchianie, prawda?
— Tak. W wielu dyscyplinach praktycznie to oni tworzyli podstawy. Na przykład precyzyjnej obróbki metali.
— Obróbka metali… — Patrycjusz westchnął.
— I alchemii, oczywiście. „Principia Explosia” Affira Al-chemy to już od ponad stu lat główne dzieło w tej dziedzinie.
— Alchemia — powtórzył zasmucony Patrycjusz. — Siarka i tak dalej…
— W samej rzeczy.
— Ale tak o tym mówisz, jakby te wielkie osiągnięcia miały miejsce bardzo dawno temu… — Vetinari mówił tonem człowieka, który za wszelką cenę usiłuje dostrzec światło na końcu tunelu.
— Naturalnie! Byłbym naprawdę zdumiony, gdyby przez te lata nie dokonali znacznego postępu — odparł z zadowoleniem Leonard z Quirmu.
— Tak? — Patrycjusz przygarbił się trochę na krześle. Okazało się, że koniec tunelu stoi w ogniu.
— Wspaniali ludzie, mający wiele zalet — zapewnił Leonard. — Zawsze uważałem, że to przez pustynię. Pustynia prowadzi do niejakiego pośpiechu myśli. Uświadamia człowiekowi ulotność życia.
Patrycjusz obejrzał kolejny arkusz. Pomiędzy szkicem ptasiego skrzydła i starannym diagramem przegubu kulowego zauważył nabazgrany niewielki obrazek czegoś z kolczastymi kołami i wirującymi ostrzami. No i było też urządzenie do odsuwania gór…
— Pustynia nie jest konieczna — stwierdził. Westchnął znowu i odsunął papiery na bok. — Słyszałeś o zaginionej wyspie Leshp? — zapytał.
— Ależ tak. Kilka lat temu zrobiłem tam parę szkiców — odparł Leonard. — Pewne interesujące aspekty, o ile sobie przypominam. Jeszcze herbaty? Pozwoliłeś, panie, żeby ci całkiem wystygła. Czy chciałeś czegoś konkretnego?
Patrycjusz ścisnął palcami grzbiet nosa.
— Nie jestem pewien. Pojawił się niewielki problem. Myślałem, że może będziesz mógł pomóc. Niestety… — Jeszcze raz zerknął na szkice. — Podejrzewam, że możesz.
Wstał, poprawił szatę i uśmiechnął się z przymusem.
— Niczego ci nie brakuje?
— Przydałoby się więcej drutu. I skończyła mi się umbra palona.
— Natychmiast każę ci ich dostarczyć — obiecał Vetinari. — A teraz, jeśli wybaczysz… — Po czym opuścił pokój.
Leonard z uśmiechem pokiwał głową, sprzątając filiżanki. Silnik piekielnego spalania został przeniesiony na stos pogiętego metalu obok niedużego paleniska. Potem uczony przysunął drabinę i wydłubał tłok z sufitu.
Właśnie rozstawił sztalugi, by zacząć pracę nad nowym projektem, kiedy nagle zdał sobie sprawę, że słyszy odległy tupot. Brzmiał tak, jakby ktoś biegł szybko, ale od czasu do czasu przystawał, żeby na jednej nodze skoczyć w bok.
Potem nastąpiła chwila ciszy, którą mógłby spowodować ktoś, kto poprawia ubranie i odzyskuje oddech.
Drzwi otworzyły się i ponownie wszedł Patrycjusz. Usiadł i spojrzał na Leonarda z Quirmu z powagą.
— Co zrobiłeś? — zapytał.
Vimes obracał goździk pod szkłem powiększającym.
— Widzę ślady zębów — stwierdził.
— Tak jest, sir — zgodziła się Tyłeczek, która reprezentowała cały wydział kryminologiczny straży. — Wygląda, jakby ktoś go żuł. Jak wykałaczkę.
Vimes wyprostował się.
— Powiedziałbym — rzekł — że jako ostatni dotykał tego goździka smagły mężczyzna mniej więcej mojego wzrostu. Ma kilka złotych zębów. I brodę. I jeszcze lekkiego zeza w jednym oku. Blizny. Nosi duży element uzbrojenia. Zakrzywiony, jeśli się nie mylę. A to, co ma na głowie, należałoby nazwać turbanem, bo nie rusza się dość szybko, żeby to uznać za borsuka.
Tyłeczek była oszołomiona.
— Detektowanie jest jak hazard — wyjaśnił Vimes, odkładając goździk. — Sztuczka polega na tym, żeby z góry znać zwycięzcę. Dziękuję, kapralu. Zanotujcie ten opis i dopilnujcie, żeby każdy dostał kopię. Posługuje się imieniem 71-godzinny Ahmed, niebiosa wiedzą czemu. A potem idźcie i odpocznijcie trochę.
Do maleńkiego pokoiku wcisnęli się Marchewa i Angua. Vimes skinął na dziewczynę.
— Podążałam za zapachem goździków aż do portu — powiedziała.