— A potem?
— A potem go zgubiłam, sir. — Angua była wyraźnie zakłopotana. — Nie miałam żadnych trudności na targu rybnym, sir. Ani w dzielnicy rzeźni. Ale gdy wszedł na targ przypraw…
— Rozumiem. I już nie wyszedł?
— W pewnym sensie, sir. Albo wyszedł pięćdziesięcioma różnymi drogami. Przykro mi.
— Nic nie poradzimy. Marchewa?
— Zrobiłem, co pan kazał, sir. Dach gmachu Opery jest mniej więcej w odpowiedniej odległości od tarcz na strzelnicy. Wziąłem taki łuk, jakiego on użył…
Vimes uniósł palec. Marchewa popatrzył i powiedział wolno:
— …jaki… znaleźliśmy przy jego zwłokach…
— Tak jest. I…?
— To Pewnylotte Pięć, Burleigh i Wręcemocny, sir. Łuk dla ekspertów. Nie jestem wybitnym łucznikiem, choć potrafiłbym przynajmniej trafić w cel przy tym przewyższeniu. Ale…
— Wyprzedzę cię w rozumowaniu — przerwał mu Vimes. — Jesteś dużym chłopcem, Marchewa. A nasz zmarły Ossie miał ramiona jak Nobby. Mógłbym je objąć palcami.
— Tak jest, sir. Ten łuk ma stufuntowy naciąg. Wątpię, czy Ossie by potrafił chociaż napiąć cięciwę.
— Nie chciałbym patrzyć, jak próbuje. Wielkie nieba… Jedyne, w co z pewnością trafiłby z takiego łuku, to własna stopa. Przy okazji, myślicie, że ktoś was tam zauważył?
— Wątpię, sir. Stałem akurat między kominami i wywietrznikami.
Vimes westchnął.
— Przypuszczam, kapitanie, że gdybyście robili to o północy w piwnicy, następnego ranka jego lordowska mość by zapytał: „Czy nie było tam raczej ciemno?”.
Wyjął dość już pognieciony obrazek. Był na nim Marchewa — a przynajmniej jego ramię i ucho — biegnący w stronę procesji. Dalej, wśród ludzi biorących udział w procesji, odwracających się właśnie, by spojrzeć na Marchewę, twarz księcia. Ani śladu 71-godzinnego Ahmeda. A przecież był na soirée, prawda? Ale potem nastąpiło ogólne zamieszanie przed drzwiami, ludzie przechodzili z miejsca na miejsce, przydeptywali sobie szaty, wyskakiwali na chwilę do wygódki, zderzali się ze sobą… Mógł odejść dokądkolwiek…
— I książę upadł, kiedy do niego dobiegłeś? Ze strzałą w plecach? Wciąż twarzą w twoją stronę?
— Tak jest, sir. Jestem całkiem pewny. Oczywiście, wszyscy kręcili się dookoła…
— Czyli został postrzelony w plecy przez człowieka będącego przed nim, który w dodatku nie mógłby użyć łuku, z którego go nie postrzelił z niewłaściwego kierunku…
Ktoś zastukał w okno.
— To pewnie Rzygacz — stwierdził Vimes, nie oglądając się nawet. — Posłałem go z pewnym zadaniem…
Rzygacz nigdy właściwie się nie dopasował. Nie chodzi o to, że nie nawiązywał kontaktów z ludźmi, ponieważ rzadko kiedy w ogóle spotykał ludzi — z wyjątkiem tych, których działalność doprowadzała powyżej poziomu mniej więcej drugiego piętra. Funkcjonariusz Rzygacz patrolował dachy. Bardzo powoli. Zszedł na dół na strzeżeniowiedźmowe przyjęcie na komendzie i nalał sobie sosu do uszu, żeby wykazać dobre chęci, lecz gargulce źle się czują w zamkniętych pomieszczeniach i na poziomie gruntu, więc wkrótce wyniósł się przez komin. Jego papierowa trąbka przez całą noc popiskiwała smętnie wśród ośnieżonych dachów.
Ale gargulce znakomicie się sprawdzają, jeśli chodzi o obserwację. I zapamiętywanie. I wielką cierpliwość.
Vimes otworzył okno. W pokoju Rzygacz rozwinął się szarpanymi ruchami, po czym szybko wdrapał się na róg biurka Vimesa, gdzie czuł się bardziej swojsko.
Angua i Marchewa wpatrywali się w strzałę, którą gargulec ściskał w ręku.
— Dobra robota — powiedział Vimes tym samym obojętnym tonem. — Gdzie ją znaleźliście, Rzygacz?
Rzygacz wypluł serię gardłowych sylab, wymawialnych tylko dla kogoś, kto ma usta ukształtowane jak rura.
— W murze na drugim piętrze sklepu z odzieżą przy placu Pękniętych Księżyców — przetłumaczył Marchewa.
— …ahk — potwierdził Rzygacz.
— To ledwie połowa dystansu do placu Sator, sir.
— Tak — mruknął Vimes. — Mały człowieczek, który usiłuje napiąć ciężki łuk, strzała drży mu i przesuwa się z boku na bok… Dziękuję wam, Rzygacz. W tym tygodniu należy się wam dodatkowy gołąb.
— …kujrrę — odpowiedział Rzygacz i wygramolił się przez okno.
— Jeśli wolno, sir… — Angua wzięła strzałę, zamknęła oczy i obwąchała ją uważnie. — Tak… to Ossie — stwierdziła. — Na całej długości.
— Dziękuję wam, kapralu. Zawsze lepiej się upewnić.
Marchewa odebrał wilkołakowi strzałę i przyjrzał się jej krytycznie.
— Hm… Pawie pióra i platerowany grot. Coś takiego kupują amatorzy, bo wierzą, że magicznie poprawi im to skuteczność. Na pokaz.
— Zgadza się — powiedział Vimes. — Ty, Marchewa, i ty, Anguo… Przydzielam wam tę sprawę.
— Sir, nie rozumiem — oświadczył Marchewa. — Jestem zakłopotany. Miałem wrażenie, że mówił pan o Fredzie i Nobbym jako prowadzących dochodzenie.
— Tak — przyznał Vimes.
— Ale…
— Sierżant Colon i kapral Nobbs mają odkryć, dlaczego nieżyjący Ossie usiłował zabić księcia. I wiecie co? Znajdą mnóstwo tropów. Po prostu to wiem. Czuję to w swojej wodzie.
— Przecież wiemy, że nie mógł… — zaczął Marchewa.
— Niezła zabawa, prawda? W każdym razie nie chcę, żebyście wchodzili Fredowi w drogę. Zwyczajnie, popytajcie tu i tam. Spróbujcie Załatwione Duncana… albo Krzywego Sidneya, ha, to jest człowiek, który wie, co w trawie piszczy. Albo u Ciotek Cierpienia czy też Lili Dobryubaw. Albo pana Śliskiego, nie widziałem go co prawda od jakiegoś czasu, ale…
— Nie żyje, sir — poinformował Marchewa.
— Jak to? Śmierdziel Śliski? Kiedy?
— W zeszłym miesiącu. Został trafiony spadającym łóżkiem. Nietypowy wypadek.
— Nikt mi nie powiedział!
— Był pan bardzo zapracowany, sir. Ale włożył pan pieniądze do koperty, kiedy Fred robił składkę. Dziesięć dolarów, jak Fred zauważył. Bardzo wielkoduszny gest.
Vimes westchnął raz jeszcze. Tak, koperty… Ostatnio Fred stale krążył po komendzie z kopertą. Stale ktoś odchodził albo jakiś przyjaciel straży miał kłopoty, albo organizowali loterię, albo znowu kończyły się pieniądze na herbatę czy jakieś inne skomplikowane wytłumaczenie… No więc Vimes po prostu wkładał do niej pieniądze. Najprostsze rozwiązanie.
Stary Śmierdziel Śliski…
— Powinieneś chociaż wspomnieć — stwierdził z wyrzutem.
— Bardzo ciężko pan pracował, sir.
— Czy może jeszcze jakieś wieści z ulicy, o jakich nie wspomnieliście, kapitanie?
— Nic mi nie przychodzi do głowy, sir.
— No dobrze. Czyli… rozejrzyjcie się, skąd wiatr wieje. Bardzo ostrożnie. I jeszcze… nikomu nie ufajcie.
Marchewa zaniepokoił się.
— Ehm… Mogę chyba ufać Angui, prawda? — zapytał.
— No oczywiście, że…
— I panu zapewne?
— Mnie tak, naturalnie, to się rozumie…
— Kapral Tyłeczek? Jest bardzo pomocna…
— Cudo? Oczywiście, możecie ufać…
— Sierżant Detrytus? Zawsze uważałem go za godnego…
— Detrytus tak, on…
— Nobby? Mogę…
— Marchewa, ja rozumiem, o co mu chodzi — wtrąciła Angua.
Marchewa wydawał się strapiony.
— Nigdy nie lubiłem różnych podstępów… — wymamrotał.
— Nie chcę żadnych raportów na piśmie — ciągnął Vimes, wdzięczny za tę niewielką łaskę. — To… nieoficjalne. Ale oficjalnie nieoficjalne, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi.