Выбрать главу

— W nosie — poprawił uprzejmie Nobby.

— To właśnie takie podstępne i chytre działanie, jakiego można się po nich spodziewać.

— Płacenie nam za to, że ich zabijamy?

— No bo pomyśl, jakaś klatchiańska gruba ryba zostaje załatwiona tutaj, a wtedy oni mogą nam przysłać bezczelną notę: „Zabiliście naszego ważniaka, wy cudzoziemscy bratankowie psów, a to oznacza wojnę”. Rozumiesz? Idealny pretekst.

— A czy w ogóle potrzebny jest pretekst, żeby zacząć wojnę? Znaczy się: dla kogo? Nie można zwyczajnie powiedzieć: „Wy macie dużo gotówki i ziemi, ale ja mam wielki miecz, więc dzielcie się, ale już, ciach-ciach”? Tak ja bym zrobił — oświadczył kapral Nobbs, wybitny strateg militarny. — A nawet to bym powiedział, dopiero kiedy już zaatakuję.

— Dlatego że się nie znasz na polityce — wyjaśnił Colon. — Nie można już robić takich rzeczy. Zapamiętaj moje słowa: ta sprawa śmierdzi polityką na milę. Dlatego stary Vimes przydzielił ją właśnie mnie, jasna sprawa. Polityka. Młody Marchewa nieźle sobie radzi, ale w takich delikatnych sytuacjach politycznych potrzebny jest człowiek doświadczony.

— No, to stukanie w nos rzeczywiście wyszło świetnie — pochwalił Nobby. — Ja zwykle chybiam.

Czuł jednak niepokój, jeśli już nie w nosie, to w jakimś niedużym organie, który pompował krew przez jego ciało. Coś tu nie wyglądało tak, jak powinno. Niewiele w życiu Nobby’ego wyglądało tak, jak powinno, więc dobrze znał to uczucie.

Popatrzył na nagie ściany i na nierówne deski podłogi.

— Jest trochę piasku na podłodze — zauważył.

— Czyli następny Ślad — stwierdził zachwycony Colon. — Był tu Klatchianin. Nic tam nie mają oprócz piasku w tym Klatchu. Wciąż trochę mu zostało na sandałach.

Nobby otworzył okno. Wychodziło na lekko pochylony dach. Człowiek łatwo mógłby się tędy przedostać i zniknąć w labiryncie kominów.

— Mógł wchodzić tędy i wychodzić, sierżancie — zauważył.

— Słuszna uwaga, Nobby. Zapisz to. Dowód spiskowania i ukrywania się.

Nobby wyjrzał.

— Fred, tu na zewnątrz jest jakieś szkło.

Sierżant Colon doszedł do okna. Jedna z niewielkich szybek została wybita. Na dachówkach połyskiwały odłamki szkła.

— To może być ślad, prawda? — zapytał z nadzieją Nobby.

— Z całą pewnością — potwierdził sierżant Colon. — Widzisz, że szkło jest na zewnątrz okna? Każdy wie, że trzeba patrzeć, w którą stronę takie szkło wypada. Myślę sobie, że chciał wypróbować załadowany łuk, a on mu wystrzelił.

— Chytre, sierżancie.

— To właśnie detektowanie. Nie wystarczy tylko patrzyć na różne rzeczy. Trzeba też myśleć, Nobby, i zmierzać myślami prosto do celu.

— Cecil, sierżancie.

— Frederick, Cecilu. Idziemy. Chyba wyjaśniliśmy wszystko elegancko. Vimes mówi, że chce dostać raport natychmiast.

Nobby przez rozbite okno zobaczył, że dach styka się ze szczytową ścianą o wiele wyższego budynku, służącego za skład. Przez chwilę zdawało mu się, że jego myśli biegną zygzakami, zamiast prostą drogą. Uznał jednak, że to myślenie jest tylko myśleniem kapralskim, w przeliczeniu na jedną myśl wartym o wiele mniej od myślenia sierżanckiego. Dlatego zachował swoje myśli dla siebie.

Kiedy schodzili na dół, pani Spent obserwowała ich podejrzliwie zza ledwie uchylonych drzwi na końcu korytarza, najwyraźniej gotowa zatrzasnąć je przy pierwszej sugestii seksualnego magnetyzmu.

— Ja przecież nie wiem, skąd wziąć taki seksualny magnes — mruknął pod nosem Nobby. — A ona nawet się nie zaśmiała.

Także, udaliśmy się do sklepów łuczniczych przy ulicy Chytrych Rzemieślników i pokazaliśmy ikonogram człowiekowi u Burleigha i Wręcemocnego, który to potwierdził, że to on, tzn. chodziło mu o Denata…

— A niech mnie…

Vimes poruszał lekko wargami, przebiegając wzrokiem tam i z powrotem po kartce.

…także, obok klatchiańskich pieniędzy, można stwierdzić, że jeden z nich był na miejscu z powodu Śladów, tzn. piasku na podłodze…

— Ciągle miał piasek w sandałach? — mruknął Vimes. — Wielkie nieba…

— Sam?

Podniósł wzrok znad lektury.

— Zupa ci wystygnie — powiedziała lady Sybil z przeciwnego końca stołu. — Trzymasz tę łyżkę w powietrzu już od pięciu minut, z zegarkiem w ręku.

— Przepraszam, kochanie.

— Co czytasz?

— Och, to małe arcydzieło. — Vimes odsunął raport Freda Colona.

— Interesujące zapewne — stwierdziła lady Sybil nieco skwaszonym tonem.

— Praktycznie niezrównane. Jedyne, czego nie znaleźli, to kiści daktyli i wielbłąda pod poduszką…

Jego małżeński radar z opóźnieniem wykrył pewne ochłodzenie z drugiej strony zestawu przypraw.

— Czy… eee… coś się stało, kochanie?

— Pamiętasz, Sam, kiedy ostatnim razem jedliśmy razem kolację?

— We wtorek, tak?

— To był doroczny bankiet Gildii Kupców, Sam.

Vimes zmarszczył czoło.

— Ale ty też tam byłaś, prawda?

Dalsza subtelna zmiana prądów termicznych zdradziła mu, że nie była to dobrze dobrana odpowiedź.

— A zaraz potem wybiegłeś, z powodu tej sprawy z fryzjerem na Błyskotnej.

— Sweeney Jones — przypomniał sobie Vimes. — On naprawdę zabijał ludzi, Sybil. Jedyne, co można powiedzieć na jego obronę, to to że nie chciał. Po prostu fatalnie sobie radził z goleniem.

— Ale jestem pewna, że nie musiałeś tam iść osobiście.

— Dla policjanta praca trwa dwadzieścia cztery godziny na dobę.

— Tylko dla ciebie. Twoi strażnicy odrabiają po dziesięć godzin i tyle. Natomiast ty zawsze pracujesz. To cię wykańcza. Biegasz cały dzień, a kiedy budzę się w nocy, obok mnie jest zimne miejsce w łóżku…

Kropki zawisły w powietrzu — widma słów niedopowiedzianych. Drobiazgi, pomyślał Vimes. Od nich wybuchają wojny.

— Mamy bardzo dużo pracy, Sybil — powiedział najłagodniej, jak potrafił.

— Zawsze jest bardzo dużo pracy. Im liczniejsza jest straż, tym tej pracy ma więcej. Zauważyłeś?

Pokiwał głową — miała rację. Grafiki służb, pokwitowania, notatki, raporty… Straż mogła, ale nie musiała wpływać na życie miasta, jednak z całą pewnością przerażała bardzo wiele drzew.

— Powinieneś przekazać komuś część obowiązków — stwierdziła Sybil.

— On też mi to mówi — mruknął.

— Słucham?

— Nic takiego, kochanie. Głośno myślałem. — Vimes odsunął papiery na bok. — Coś ci powiem… Dzisiejszy wieczór spędzimy w domu. W gabinecie na kominku miło pali się ogień…

— Ehm… Nie, Sam. Nie pali się.

— Czy młody Forthright nie napalił?

Forthright był chłopcem. Vimes zdziwił się, że jest takie oficjalne stanowisko wśród służby, ale do zadań chłopca należało rozpalanie ognia, czyszczenie wychodków, pomaganie ogrodnikowi i branie na siebie winy.

— Odszedł, żeby zostać doboszem w regimencie diuka Eorle.

— On też? A wyglądał na inteligentnego chłopaka. Nie jest trochę za młody?

— Powiedział, że zamierza skłamać w kwestii swojego wieku.

— Mam nadzieję, że skłamie też w kwestii swoich zdolności muzycznych. Słyszałem, jak gwiżdże. — Vimes pokręcił głową. — Ale co go opętało, żeby zrobić coś tak głupiego?

— Uważa, że mundur robi wrażenie na dziewczętach.