Выбрать главу

Sybil uśmiechnęła się delikatnie. Wieczór w domu zaczął wydawać się bardzo kuszący.

— Wiesz, nie trzeba chyba geniuszu, żeby znaleźć drewutnię — uznał Vimes. — Potem zaryglujemy drzwi i…

Jedne ze wzmiankowanych drzwi zadygotały od gorączkowego stukania. Vimes spojrzał niepewnie na żonę.

— No idź. Otwórz. — Westchnęła i usiadła wygodniej.

W drzwiach stanęła zmęczona i zdyszana sierżant Tyłeczek.

— Musi… pan zaraz iść… sir. Tym… razem mamy… zabójstwo!

Vimes obejrzał się bezradnie.

— Oczywiście, że musisz iść — zgodziła się lady Sybil.

Angua poprawiła sobie włosy przed lustrem.

— Nie podoba mi się to — oświadczył Marchewa. — Nie tak powinniśmy się zachowywać.

Poklepała go po ramieniu.

— Nie przejmuj się — powiedziała. — Vimes tłumaczył ci przecież. A ty reagujesz, jakbyśmy robili coś złego.

— Lubię być strażnikiem — wyjaśnił wciąż smętny Marchewa. — I trzeba do tego nosić mundur. Bo jak nie nosisz munduru, to tak jakbyś szpiegowała ludzi. On wie, że tak uważam.

Angua spojrzała na krótkie rude włosy i szczere uszy.

— Zdjąłem mu z barków wiele obowiązków — ciągnął. — W ogóle nie musi już chodzić na patrole, ale ciągle próbuje sam wszystko robić.

— Może nie chce, żebyś był aż tak pomocny? — rzuciła Angua możliwie taktownie.

— No i przecież nie robi się coraz młodszy. Próbowałem mu o tym wspomnieć.

— To bardzo miłe z twojej strony.

— Nigdy nie nosiłem zwyczajnego ubrania.

— Na tobie nigdy nie będzie zwyczajne — odparła Angua, wciągając płaszcz. To była prawdziwa ulga, pozbyć się pancerza.

Co do Marchewy, nie sposób było go zamaskować. Wzrost, uszy, rude włosy, wyraz muskularnej dobrotliwości…

— Kiedy się dobrze zastanowić, wychodzi na to, że wilkołak cały czas chodzi po cywilnemu — zauważył Marchewa.

— Dzięki, Marchewa. Owszem, masz całkowitą rację.

— Po prostu nie czuję się dobrze, żyjąc w kłamstwie.

— Przejdź milę na tych łapach…

— Słucham?

— Nie… nic.

Janil, syn Goriffa, był zagniewany. Nie wiedział czemu. Gniew miał wiele przyczyn. Ważną była ta ogniowa bomba wczoraj w nocy. Podobnie jak pewne słowa, które słyszał na ulicy. Dziś rano pokłócił się z ojcem, czy posyłać całe to jedzenie na komendę straży. Strażnicy stanowili oficjalną reprezentację miasta. Mieli te swoje głupie odznaki. Mieli mundury.

Złościło go bardzo wiele rzeczy, w tym fakt, że miał trzynaście lat.

Dlatego, kiedy o dziewiątej wieczorem, gdy jego ojciec piekł chleb, drzwi odskoczyły z trzaskiem i do środka wpadł jakiś człowiek, Janil wyrwał spod lady starą kuszę ojca, wymierzył tam, gdzie sądził, że znajduje się serce, i pociągnął za spust.

Marchewa raz czy dwa tupnął nogą i rozejrzał się.

— Tutaj — stwierdził. — Stałem tutaj. A książę był… z tamtej strony.

Angua posłusznie ruszyła przez plac. Kilka osób zatrzymało się, żeby z zaciekawieniem popatrzeć na Marchewę.

— Dobrze… Stój! Nie, jeszcze kawałek… Stój… Odwróć się trochę w lewo… Nie, w moje lewo… Cofnij się… Teraz wyrzuć ręce w górę…

Podszedł i spojrzał, na co patrzy.

— Strzelili do niego z uniwersytetu?

— Wygląda na budynek biblioteki — zauważyła Angua. — Ale przecież żaden mag by tego nie zrobił! Trzymają się z dala od takich spraw.

— Nietrudno się tam dostać, nawet po zamknięciu bram — wyjaśnił Marchewa. — Spróbujmy nieoficjalnej drogi, dobrze?

— Zgoda. Marchewa…

— Tak?

— Te sztuczne wąsy… Źle w nich wyglądasz, wiesz? A nos jest o wiele za różowy.

— Ale dzięki temu mniej się rzucam w oczy.

— No nie. I kapelusz… Kapelusza też bym się pozbyła. Owszem, to dobry kapelusz — dodała szybko. — Ale brązowy melonik… To nie w twoim stylu. Nie pasuje ci.

— No właśnie! — zawołał Marchewa. — Gdyby był w moim stylu, ludzie by poznali, że to ja. Prawda?

— Chciałam powiedzieć, że wyglądasz w nim jak głupek.

— A czy normalnie wyglądam jak głupek?

— No nie…

— Właśnie! — Marchewa sięgnął do kieszeni swego luźnego brązowego płaszcza. — Mam tu książkę o przebraniach ze sklepu artykułów zabawnych przy Drodze Fedry. Popatrz. I wiesz, dziwna historia, Nobby też tam kupuje. Spytałem go dlaczego, a on powiedział, że to środki ostateczne. Jak myślisz, o co mu chodziło?

— Nie mam pojęcia — zapewniła Angua.

— Niesamowite, co oni tam mają. Sztuczne włosy, sztuczne nosy, sztuczne brody, a nawet sztuczne… — Zawahał się i zaczerwienił. — Nawet sztuczne… no wiesz, piersi. Dla pań. Chociaż nigdy nie zrozumiem, dlaczego chciałyby je zamaskować.

Chyba nie zrozumiesz, pomyślała Angua. Wzięła od Marchewy małą broszurkę i przejrzała szybko. Westchnęła.

— Marchewa, te przebrania są przeznaczone dla ziemniaka.

— Tak?

— Patrz, wszystkie są na ziemniakach, prawda?

— Myślałem, że tylko dla ilustracji…

— Marchewa, tu jest napisane: Pan Bulwa.

Za gęstym czarnym wąsem Marchewa zrobił minę urażoną i zakłopotaną.

— Po co ziemniak miałby się przebierać?

Dotarli do zaułka przy uniwersytecie, od tylu stuleci znanego nieoficjalnie jako Wejście Uczonych, że obecnie miał tabliczkę z tą nazwą na murze. Minęło ich kilku studentów.

Nieoficjalne wejście na uniwersytet zawsze znane było wyłącznie studentom. Jednak większość studentów nie pamiętała, że członkowie grona profesorskiego także kiedyś studiowali i także lubili wymykać się na miasto po oficjalnym zamknięciu bram. W naturalny sposób prowadziło to do pewnych kłopotliwych sytuacji i rozwijało dyplomatyczne talenty, zwłaszcza w ciemne wieczory.

Marchewa i Angua poczekali uprzejmie, aż przez mur przejdzie jeszcze kilku studentów, a po nich dziekan.

— Dobry wieczór panu — powitał go grzecznie Marchewa.

— I tobie dobry wieczór, Kartosiu — odparł dziekan i odszedł w mrok.

— Widzisz?

— Ale nie nazwał mnie Marchewą — oświadczył Marchewa. — Czyli zasada jest słuszna.

Zeskoczyli z muru na akademicki trawnik i skierowali się do biblioteki.

— Będzie zamknięta — zauważyła Angua.

— Pamiętaj, że mamy wewnątrz swojego człowieka — przypomniał jej Marchewa i zastukał.

Drzwi uchyliły się odrobinę.

— Uuk?

Marchewa uniósł swój paskudny okrągły kapelusik.

— Dobry wieczór panu. Chciałbym spytać, czy możemy wejść. To sprawa straży.

— Uuk iik uuk?

— Eee…

— Co on powiedział? — spytała Angua.

— Jeśli już musisz wiedzieć, to powiedział: „A niech mnie, chodzący ziemniak”.

Bibliotekarz zmarszczył nos, gdy wyczuł Anguę. Nie lubił zapachu wilkołaków. Wpuścił ich jednak, po czym zostawił przy drzwiach, a sam przeszedł do biurka i zaczął grzebać w szufladzie. Po chwili wyjął odznakę Specjalnego Funkcjonariusza Straży na sznurku. Zawiesił ją sobie mniej więcej w miejscu, gdzie powinna się znajdować szyja, po czym stanął tak bardzo na baczność, jak to tylko możliwe dla orangutana, czyli nie za bardzo. Małpa centralna rozumiała samą ideę, ale obszary zewnętrzne trochę nie nadążały.

— Uuk uuk!

— Czy to znaczy: „W czym mogę być pomocny, kapitanie Bulwa?” — spytała Angua.

— Chcielibyśmy obejrzeć piąte piętro, tam gdzie okna wychodzą na plac — wyjaśnił Marchewa dość chłodno.