Выбрать главу

— Uuk uuuk… uuk.

— Mówi, że to tylko stare magazyny — przetłumaczył Marchewa.

— A to ostatnie „uuk”?

— Panie Okropny Kapelusz.

— Ale mimo wszystko nie domyślił się, kim jesteś, nie?

Na piątym piętrze znaleźli ciąg niewietrzonych pomieszczeń pachnących smutnie starymi, niechcianymi książkami. Książki nie stały na półkach, ale powiązane sznurkiem leżały na szerokich regałach. Wiele było podartych i pozbawionych okładek. Sądząc po tym, co z nich zostało, były to stare podręczniki, których nawet najbardziej zagorzały bibliofil by nie docenił.

Marchewa wziął do ręki „Elementarz okultyzmu” Woddeleya. Z książki wypadło kilka luźnych kartek. Angua podniosła jedną.

— „Rozdział piętnasty: Nekromancja elementarna” — przeczytała głośno. — „Lekcja pierwsza: Właściwe użycie łopaty”…

Odłożyła kartkę i wciągnęła powietrze. Obecność bibliotekarza wypełniała nosową przestrzeń niczym słoń w pudełku zapałek, ale…

— Ktoś jeszcze tu był — oznajmiła. — W ciągu ostatnich kilku dni. Czy mógłby nas pan zostawić? Jeśli chodzi o zapachy, jest pan nieco… dominujący.

— Uuk?

Orangutan skinął głową Marchewie, wzruszył ramionami w stronę Angui i wyszedł.

— Zostań na miejscu, Marchewa — poleciła Angua. — Ani kroku. Nie poruszaj powietrza…

Ostrożnie przesunęła się naprzód.

Uszy mówiły jej, że bibliotekarz jest na korytarzu, ponieważ słyszała trzeszczenie desek podłogi. A nos upierał się, że nadal jest tutaj. Trochę rozmyty, ale…

— Będę musiała się zmienić — ostrzegła. — W taki sposób nie zdołam uchwycić obrazu. Jest zbyt odmienny…

Marchewa posłusznie zamknął oczy. Zakazała mu patrzeć na siebie podczas przejścia od człowieka do wilka, a to ze względu na niemiłą naturę kształtów przyjmowanych pomiędzy. W Uberwaldzie wszyscy zmieniali formę z jednej na drugą tak naturalnie, jak zwykłe ludzkie istoty zmieniają płaszcze, ale nawet tam uznawano, że uprzejmość wymaga, by robić to gdzieś za krzakiem.

Kiedy znów otworzył oczy, Angua sunęła przed siebie. Cała jej istota koncentrowała się na nosie.

Olfaktoryczna obecność bibliotekarza była złożonym kształtem: ledwie fioletową plamą tam, gdzie się poruszał, ale niemal dotykalną sylwetką w miejscu, gdzie stał nieruchomo. Ręce, twarz, wargi… Za kilka godzin staną się ośrodkiem rozpraszającej się chmury, lecz w tej chwili jeszcze potrafiła je wyeliminować.

Tutaj poruszają się chyba tylko najdelikatniejsze prądy powietrza. Nawet muchy nie brzęczą w martwej atmosferze i nie wzbudzają zmarszczek zakłóceń.

Przysunęła się bliżej do okna. Wzrok dawał jedynie cienistą wizję, szkic węglem całego pokoju. Na tym szkicu zapachy malowały swe cudowne kolory.

Przy oknie… przy oknie…

Tak! Stał tu człowiek, a sądząc po zapachu, stał przez dłuższy czas. Zapach falował w powietrzu na samej granicy jej węchowej sprawności. Skręcone, skłębione ślady mówiły, że okno zostało otwarte, a potem znowu zamknięte, była też leciutka, delikatna sugestia, że człowiek trzymał wyciągnięte przed siebie ramię…

Nos szalał, próbując uformować oryginalne kształty z deseni wiszących w powietrzu jak nieruchomy dym…

Kiedy skończyła, wróciła do stosu swoich rzeczy. Chrząknęła uprzejmie, gdy wciągała buty.

— Przy oknie stał jakiś człowiek — powiedziała. — Długie włosy, trochę suche, pachniał drogim szamponem. To ten sam, który przybił z powrotem deski, kiedy Ossie wszedł do Barbakanu.

— Jesteś pewna?

— Czy ten nos kiedyś się pomylił?

— Przepraszam. Mów dalej.

— Powiedziałabym, że jest krępej budowy, trochę za tęgi jak na swój wzrost. Nie myje się zbyt często, ale jeśli już, używa mydła Windpike’a, tania marka. Za to szampon z tych drogich. Dziwne. Całkiem nowe buty. I zielony płaszcz.

— Potrafisz wyczuć kolor?

— Nie. Farbę. Ta pochodzi chyba ze Sto Lat. I jeszcze… Wydaje mi się, że strzelał z łuku. Kosztownego łuku. W powietrzu jest ślad aromatu jedwabiu. Z niego robi się najmocniejsze cięciwy, prawda? A przecież nie zakładałbyś takiej na tani łuk.

Marchewa wyjrzał przez okno.

— Miał stąd dobry widok — zauważył. Obejrzał podłogę. Potem parapet. I półki obok. — Jak długo tu był?

— Sądzę, że dwie do trzech godzin.

— Nie poruszał się zbytnio.

— Nie.

— Nie palił, nie pluł. Tylko stał i czekał. Profesjonalista. Vimes miał rację.

— O wiele bardziej profesjonalny niż Ossie — przyznała Angua.

— Zielony płaszcz — mruknął Marchewa, jakby głośno myślał. — Zielony płaszcz, zielony płaszcz…

— Aha, i paskudny łupież — dodała Angua, wstając.

— Śnieżny Stock! — wykrzyknął Marchewa.

— Co?

— Naprawdę paskudny łupież?

— Tak, szczerze mó…

— Dlatego nazywają go Śnieżny — wyjaśnił Marchewa. — Daceyville Stock, człowiek ze wzmacnianym grzebieniem. Ale słyszałem, że wyniósł się do Sto Lat…

— …skąd pochodzi farba! — dokończyli chórem.

— Dobrze strzela z łuku? — spytała Angua.

— Bardzo dobrze. Dobrze też mu wychodzi zabijanie ludzi, których nigdy wcześniej nie widział.

— Jest skrytobójcą, tak?

— Nie, nie. Po prostu zabija ludzi za pieniądze. Bez stylu. Ledwie umie czytać i pisać.

Marchewa poskrobał się po głowie, wspominając dawne wypadki.

— On nawet nie patrzy na skomplikowane obrazki. Złapalibyśmy go w zeszłym roku, ale mocno potrząsnął głową i uciekł, kiedy usiłowaliśmy wygrzebać Nobby’ego. No, no… ciekawe, gdzie się zatrzymał.

— Tylko nie proś, żebym go tropiła po ulicach. Tysiące ludzi musiało przejść po jego śladach.

— Och, są tacy, którzy będą wiedzieli. W tym mieście ktoś widzi wszystko.

PAN STOCK?

Śnieżny Stock ostrożnie pomacał szyję, a przynajmniej szyję swojej duszy. Ludzka dusza przez pewien czas po śmierci ma tendencję do zachowywania kształtu oryginalnego ciała. Przyzwyczajenie to cudowna rzecz.

— Kim on był, u demona? — zapytał.

NIE ZNAŁ GO PAN? — zdziwił się Śmierć.

— No nie! Nie znam wielu ludzi, którzy odcinają mi głowę!

Padając, ciało Śnieżnego Stoka zaczepiło o stół. Kilka buteleczek leczniczego szamponu wyciekało teraz, a ich zawartość mieszała się z bardziej naturalnymi płynami ze zwłok.

— Ten szampon ze specjalnym olejkiem w środku kosztował mnie prawie cztery dolary — poskarżył się Śnieżny.

Jednak w obecnej chwili wszystko to wydawało mu się jakoś… nieistotne. Śmierć przytrafia się innym — a tym innym obecnie był on sam. To znaczy ten leżący na podłodze. Nie ten, który stał i patrzył. Za życia Śnieżny nie potrafiłby nawet przeliterować słowa „metafizyczny”, ale zaczynał już spoglądać na to życie w całkiem inny sposób. Przede wszystkim z zewnątrz.

— Cztery dolary — powtórzył. — I nawet nie zdążyłem go wypróbować!

I TAK BY NIE POSKUTKOWAŁ. Śmierć pocieszająco poklepał go po rozwiewającym się ramieniu. ALE, JEŚLI MOGĘ ZASUGEROWAĆ BARDZIEJ OPTYMISTYCZNE PODEJŚCIE, NIE BĘDZIE WIĘCEJ POTRZEBNY.

— Koniec z łupieżem? — upewnił się Śnieżny, całkiem już przejrzysty i znikający szybko.

NA ZAWSZE, zapewnił Śmierć. MOŻE MI PAN WIERZYĆ.