Выбрать главу

Marchewa wygrzebał ze szczeliny jeszcze kilka odłamków szkła. Angua zajrzała pod łóżko i wyciągnęła pomięte magazyny.

— Na bogów, ludzie naprawdę czytają takie rzeczy? — zdziwiła się, przerzucając stronice „Łuków i amunicji”. — „Test Refleksa Locksleya: Solidny kawał łuku”… „Chroń stopy! Testujemy dziesięć najlepszych kolczatek!”. A co to za pismo? „Wojownik fortuny”…

— Zawsze gdzieś się toczą jakieś wojenki — stwierdził Marchewa, wyjmując skrzynkę z pieniędzmi.

— Spójrz tylko na rozmiar tego topora! „Nie trać głowy, wybierz Wymiatacza od Burleigha i Wręcemocnego! I wygraj o głowę!”. To musi być prawda, co mówią o mężczyznach noszących wielką broń…

— A co takiego mówią? — spytał Marchewa, unosząc wieko.

Popatrzyła na czubek jego głowy. Jak zawsze, promieniował niewinnością niby małe słońce. Ale przecież… bo jakże… na pewno…

— Oni, no… są raczej mali — odpowiedziała.

— Tak, to prawda — zgodził się Marchewa, biorąc w rękę kilka klatchiańskich monet. — Popatrz na krasnoludów. Są zadowoleni, dopiero kiedy mają topór wielki jak oni sami. Nobby też fascynuje się bronią, a jest praktycznie rozmiarów krasnoluda.

— Ehm…

Technicznie rzecz biorąc, Angua była pewna, że zna Marchewę lepiej niż ktokolwiek inny. I była całkiem pewna, że mu na niej zależy. Rzadko o tym mówił, po prostu zakładał, że ona wie. Znała innych mężczyzn, choć przemiana w wilka na kilka dni w miesiącu była jedną z tych drobnych skaz, które mogą zniechęcić normalnego mężczyznę — i aż do Marchewy zawsze zniechęcała. Wiedziała, co mężczyźni mówią w — można to tak określić — gorączce chwili, a potem zapominają. Ale kiedy Marchewa coś mówił, wiedziała, że jest przekonany, iż wszystko zostało załatwione do kolejnego komunikatu. Gdyby więc wygłosiła jakiś komentarz, byłby szczerze zaskoczony, że zapomniała, co powiedział. Prawdopodobnie podałby nawet datę i godzinę tej wypowiedzi.

A jednak przez cały czas miała uczucie, że większa jego część zawsze pozostaje ukryta gdzieś bardzo, bardzo głęboko i wygląda stamtąd na zewnątrz. Nikt nie mógłby być tak prosty, tak kreatywnie tępy, gdyby nie był bardzo inteligentny. To jak w pracy aktora. Tylko znakomity aktor da sobie radę z rolą marnego aktora.

— Dość samotny jest ten nasz Nobby — zauważył Marchewa.

— No, fakt…

— Ale jestem przekonany, że znajdzie odpowiednią dla siebie osobę — dodał dobrodusznie.

Pewnie w butelce, powiedziała do siebie Angua. Pamiętała tę rozmowę z Nobbym. Nieładnie było tak sądzić, ale coś jej doskwierało na samą myśl, że Nobby zostanie dopuszczony do puli genowej ludzkości, nawet tam gdzie gra idzie o niskie stawki.

— Wiesz… te monety są jakieś dziwne — stwierdził Marchewa.

— W jakim sensie? — spytała, wdzięczna za zmianę tematu.

— Dlaczego mieliby mu płacić w klatchiańskich wolach? Nie mógłby ich tutaj wydać, a w kantorach nie mają dobrego kursu. — Podrzucił monetę do góry i złapał pewnie. — Kiedy wychodziliśmy, Vimes powiedział mi: „Tylko dopilnuj, żebyście znaleźli schowane pod poduszką kiść daktyli i wielbłąda”. Chyba wiem, o co mu chodziło.

— Piasek na podłodze — przypomniała Angua. — Czy to nie oczywista wskazówka? Poznajemy, że to byli Klatchianie, ponieważ mieli piasek na sandałach.

— Ale te goździki… — Marchewa trącił niewielki pączek. — To w końcu nie jest powszechny zwyczaj, nawet wśród Klatchian. A zatem i wskazówka nie całkiem oczywista, prawda?

— Pachnie bardziej świeżo. Powiedziałabym, że był tu zeszłej nocy.

— Już po śmierci Ossiego?

— Tak.

— Po co?

— Skąd mogę wiedzieć? W ogóle co to za imię: 71-godzinny Ahmed?

Marchewa wzruszył ramionami.

— Nie wiem. Myślę, że w opinii komendanta ktoś w Ankh-Morpork chce, byśmy uwierzyli, że Klatchianie zapłacili za zabójstwo księcia. To brzmi… paskudnie, ale logicznie. Tylko nie rozumiem, czemu prawdziwy Klatchianin miałby się w to mieszać…

Spojrzeli sobie w oczy.

— Polityka? — powiedzieli chórem.

— Za odpowiednią cenę wielu ludzi zrobi praktycznie wszystko — stwierdziła Angua.

Nagle rozległo się gwałtowne stukanie do drzwi.

— Masz tam kogoś?! — zawołała pani Spent.

— Wyskakuj oknem — szepnął Marchewa.

— A może jednak zostanę i rozerwę jej gardło? — zaproponowała Angua. — Dobrze już, dobrze, to był żart, jasne? — zapewniła, przerzucając nogi przez parapet.

Ankh-Morpork nie miało straży pożarnej. Obywatele przejawiali czasami irytująco bezpośredni sposób myślenia i nie zajęło im wiele czasu dostrzeżenie zasadniczego błędu w idei płacenia grupie ludzi według liczby ugaszonych pożarów. Zupa się wreszcie rozlała wkrótce po Węglowym Wtorku.

Od tego czasu mieszkańcy polegali na starej, dobrej zasadzie oświeconego egoizmu. Mieszkający w pobliżu płonącego budynku starali się co sil ugasić ogień, ponieważ strzecha, którą w ten sposób ocalili, mogła być ich własna.

Ale ci, którzy patrzyli na płonącą ambasadę, mieli puste, nieobecne spojrzenia, jakby wszystko działo się na odległej planecie.

Odsuwali się odruchowo, gdy pomagając sobie łokciami, Vimes przecisnął się przed bramę. Płomienie strzelały już ze wszystkich okien na parterze, a w migotliwym blasku widać było przebiegające sylwetki.

Komendant Straży Miejskiej odwrócił się do tłumu gapiów.

— No, dalej! Co się z wami dzieje? Ustawić się w linię i dawać wiadra!

— To ta ich piekielna ambasada — odpowiedział mu ktoś.

— Właśnie. Klatchiański grunt, nie?

— Nie można wchodzić na klatchiański grunt.

— To by była inwazja, jak nic.

— Nie chcą nas wpuścić — powiedział chłopczyk trzymający wiadro.

Vimes zerknął na bramę ambasady. Pilnowało jej dwóch gwardzistów. Spoglądali niespokojnie to na pożar za sobą, to na zebrany przed nimi tłum. Byli ludźmi zdenerwowanymi, ale to nie wszystko — sytuacja wyglądała o wiele gorzej. Byli bowiem ludźmi zdenerwowanymi, ściskającymi wielkie miecze.

Podszedł do nich. Starał się uśmiechać i trzymał przed sobą odznakę. Miała wyrytą tarczę. Nie była to duża tarcza.

— Komendant Vimes, Straż Miejska Ankh-Morpork — powiedział głosem, który, miał nadzieję, brzmiał pomocnie i przyjaźnie.

Gwardzista machnął na niego.

— Hruszaj stąd!

— Aha…

Gdzieś w płomieniach ktoś krzyczał. Vimes przyjrzał się kamieniom bruku w bramie, po czym popatrzył na gwardzistę.

— Ty! Chodź no tutaj! Widzisz to? — Wskazał w dół.

Gwardzista z wahaniem zbliżył się o krok.

— To jest grunt Ankh-Morpork, przyjacielu — poinformował go Vimes. — A ty na nim stoisz i utrudniasz mi wykonywanie… — z całej siły wbił pięść w żołądek gwardzisty — …obowiązków.

Wyprowadzał już kopnięcie, kiedy rzucił się ku niemu drugi gwardzista. Vimes trafił go w kolano. Coś kliknęło — podejrzewał, że to jego własna stopa.

Klnąc i kulejąc trochę, wbiegł do ambasady i chwycił przebiegającego człowieka za rękaw.

— Czy są tam jeszcze jacyś ludzie? Czy są tam ludzie?!

Zatrzymany rzucił Vimesowi spojrzenie pełne paniki. Naręcze papierów, jakie niósł, rozsypało się na ziemię. Ktoś inny chwycił komendanta za ramię.

— Umie się pan wspinać, panie Vimes?