Выбрать главу

— Kim ty…

Nowo przybyły podszedł do skulonego nosiciela dokumentów i uderzył go w twarz.

— Ratownik papieru!

Kiedy tamten upadał na plecy, przybysz zerwał mu z głowy turban.

— Tędy! — Rzucił się w kłęby dymu.

Vimes biegł za nim, aż dotarli do muru i umocowanej do niego rynny.

— Skąd wie…

— Do góry! Do góry!

Vimes oparł stopę o złożone dłonie tamtego, zdołał jakoś ustawić drugą na klamrze rynny i z wysiłkiem podciągnął się w górę.

— Szybciej! — słyszał ponaglanie.

Na wpół się wspinał, na wpół wciągał po rurze; gdy dotarł wreszcie do okapu i przewalił się na dach, w nogach wybuchały mu maleńkie fajerwerki bólu.

Ten drugi wynurzył się za nim, jak gdyby wbiegł po ścianie. Dolną część twarzy miał zakrytą pasem materiału. Drugi pas wręczył Vimesowi.

— Owinąć nos i usta — rozkazał. — Od dymu!

Na dachu panował żar. Tuż obok komin strzelił ryczącym jęzorem ognia.

Vimes poczuł, że ktoś wciska mu do rąk resztę nierozwiniętego turbanu.

— Pan sprawdzi tę stronę, a ja drugą — oświadczyła zjawa i zniknęła wśród dymu.

— Ale dla…

Vimesa parzyły podeszwy butów. Ostrożnie przeszedł po dachu. Usłyszał dobiegające z dołu krzyki.

Kiedy wychylił się poza krawędź, zobaczył pod sobą okno. Ktoś musiał wybić szybę, ponieważ widział machającą rękę.

W dole na dziedzińcu panowało ogólne poruszenie. Wśród biegających zauważył potężną sylwetkę funkcjonariusza Dorfla, golema — zdecydowanie ogniotrwałego. Ale Dorfl nie najlepiej radził sobie ze schodami. Niewiele było takich, które mogły wytrzymać jego ciężar.

Ręka w dymie przestała machać.

Vimes raz jeszcze spojrzał w dół.

Czy umie pan latać, panie Vimes?

Obejrzał się na plujący ogniem komin.

Popatrzył na zwinięty turban.

Duża część mózgu Sama Vimesa wyłączyła się, choć te fragmenty, które przekazywały ból w nogach, działały z irytującą sprawnością. Ale wciąż jeszcze pewne myśli operowały w głębi, wokół rdzenia. Przekazały mu pod rozwagę obserwację: materiał wygląda na mocny…

Przyjrzał się kominowi. Sprawiał wrażenie solidnego.

Okno znajdowało się jakieś sześć stóp poniżej.

Vimes zaczął poruszać się automatycznie.

Zatem, czysto teoretycznie, gdyby ktoś zawiązał jeden koniec pasa materiału wokół komina, o tak, resztę rozwinął, o tak, opuścił się przez okap, o tak, i odepchnął nogami od muru, o tak, to kiedy opadnie, stopami powinien wybić sobie drogę przez pozostałe w oknie szyby, o tak…

Wózek skrzypiał na mokrej ulicy. Jechał zygzakiem, ponieważ żadne dwa jego koła nie były tej samej wielkości, więc kołysał się, podskakiwał i zarzucał. Ciągnięcie go prawdopodobnie kosztowało więcej wysiłku, niż zaoszczędzało. Zwłaszcza że ładunek wyglądał na śmieci. Ale też podobnie jego właściciel.

Był mniej więcej wzrostu człowieka, ale zgięty niemal wpół. Pokrywały go szmaty albo włosy, a może ubita mieszanina obu, tak sfilcowana i brudna, że zapuściły w niej korzenie niewielkie rośliny. Gdyby ta istota przestała się ruszać i przykucnęła, byłaby zadziwiająco podobna do zapomnianej od dawna pryzmy kompostu. Idąc, sapała głośno.

Jakaś stopa wysunęła się z boku i przerwała jej marsz.

— Dobry wieczór, Kapusiu — odezwał się Marchewa, gdy wózek znieruchomiał.

Pryzma się zatrzymała. Jej część przechyliła się ku górze.

— Spadaj — mruknęła gdzieś spod powłoki.

— No, Kapustko, pomóżmy sobie nawzajem, co? Ty mi pomożesz, to i ja ci pomogę.

— Wiesz, ty mi powiesz coś, co chcę wiedzieć — ciągnął Marchewa — a ja nie przeszukam twojego wózka.

— Nie znoszę gnolli — stwierdziła Angua. — Obrzydliwie pachną.

— Och, to niesprawiedliwe. Ulice byłyby o wiele brudniejsze, gdyby nie ty i twoi pobratymcy, co, Kapuś? — Marchewa wciąż mówił swobodnym, uprzejmym tonem. — Zbierasz to, podnosisz tamto, może czasem uderzasz tym o mur, żeby przestało się wyrywać…

— To p-sk-ne szcz-two — oświadczył gnoll. Wydał bulgoczący odgłos, który mógł być chichotem.

— No więc słyszałem, że możesz coś wiedzieć o tym, gdzie ostatnio bywa Śnieżny Stock.

— Nic ni-wim.

— Świetnie. — Marchewa sięgnął po widły i podszedł od tyłu do wózka, z którego coś kapało.

— Nic ni-wim o tym… — odezwał się szybko gnoll.

— Tak? — zachęcił go Marchewa, stając z uniesionymi widłami.

— Nic ni-wim o tym… skl-pie ze sl-d-czmi prz Fr-s-łapki.

— Ten z tabliczką „Pokoje do wynajęcia”?

— J-sn.

— Brawo. Jestem wdzięczny za twoją obywatelską postawę — rzekł Marchewa. — A przy okazji, po drodze tutaj minęliśmy zdechłą mewę. Leży na Browarnej. Myślę, że jak się pospieszysz, wyprzedzisz całą resztę.

— Str n-m-r — prychnął gnoll.

Wózek ruszył znowu. Para strażników patrzyła, jak szarpiąc i podskakując, znika za rogiem.

— W głębi serca to dobre stwory — oświadczył Marchewa. — I myślę, że dobrze to świadczy o duchu tolerancji w mieście, skoro nawet gnolle czują się tu u siebie.

— Żołądek mi się przewraca na samą myśl o nich — mruknęła Angua, kiedy ruszyli dalej. — Na tym już coś rosło!

— Pan Vimes uważa, że powinniśmy coś dla nich zrobić.

— Człowiek o złotym sercu, nie ma co.

— Mówi, że najlepiej miotaczem ognia.

— Nie zadziała. Za wilgotne. Czy ktoś tak naprawdę sprawdził, co one jedzą?

— Lepiej myśleć o nich jak o… czyścicielach. Przyznasz, że nie widać na ulicach tylu śmieci i martwych zwierząt co kiedyś.

— No tak. Ale czy widziałeś kiedy gnolla z miotłą i szufelką?

— Cóż, obawiam się, że tak działa społeczeństwo. Wszystko jest zrzucane na tych stojących niżej, aż w końcu znajdzie się ktoś, kto jest gotów to zjeść. Tak twierdzi pan Vimes.

— No tak… — zgodziła się Angua. Przez chwilę maszerowali w milczeniu. Wreszcie zauważyła: — Bardzo się przejmujesz tym, co mówi pan Vimes, prawda?

— To wspaniały oficer i przykład dla nas wszystkich.

— I… nigdy nie myślałeś, żeby poszukać pracy w Quirmie czy gdzie indziej? Inne miasta poszukują teraz strażników z Ankh-Morpork.

— Jak to? Wyjechać z Ankh-Morpork? — Ton jego głosu wystarczył za odpowiedź.

— Nie, chyba nie. — Westchnęła smutno.

— Zresztą nie wiem, czy pan Vimes poradziłby sobie beze mnie.

— Owszem, to jest pewien punkt widzenia.

Do alei Forsołapki nie było daleko. Leżała w getcie tych, których lord Rust prawdopodobnie by nazwał „robotnikami wykwalifikowanymi”. Ludzi stojących zbyt nisko na drabinie społecznej, by przesuwać ją lub potrząsać, ale też zbyt wysoko, by to ich łatwo było przesunąć albo potrząsnąć. Ogólnie biorąc, czyścili i polerowali; nie posiadali zbyt wiele, ale byli dumni nawet z tego. Idąc, Marchewa z Anguą wyraźnie widzieli drobne przejawy takiej postawy. Na przykład błyszczące numery domów. Albo ściany budynków, które po całych stuleciach budów i dobudówek były praktycznie jednym nieprzerwanym ciągiem — miały bardzo wyraźnie zaznaczone farbą granice, bo mieszkańcy malowali do samego brzegu swej własności, ale ani o włos dalej. Według Marchewy stanowiło to dowód, iż ludzie ci instynktownie zdają sobie sprawę z faktu, że cywilizacja opiera się na wspólnym poszanowaniu własności. Według Angui dowodziło to, iż są skąpymi draniami, którzy sprzedadzą człowieka bez mrugnięcia okiem.