Marchewa wszedł cicho w zaułek obok sklepu ze słodyczami. Były tam nierówne drewniane schody prowadzące na piętro. W milczeniu wskazał stos śmieci pod nimi.
Zdawało się, że składa się wyłącznie z butelek.
— Lubił wypić? — szepnęła Angua.
Przykucnęła i sprawdziła etykiety, ale nos już wcześniej udzielił jej wskazówki. Szampon Homeopatyczny Dibblera, Mere Stingbat: Szampon ziołowy — Z ziołami! Płucz i pędź, Tonik do skóry — z dodatkowymi ziołami!…
Były też inne. Zioła, pomyślała. Wystarczy rzucić garść zielska do kociołka i ma się zioła…
Chwyciła Marchewę za ramię, gdy wchodził już na schody. W powietrzu unosił się inny zapach. Taki, który przez wszystkie inne na ulicy przebijał się niby włócznia. Taki, do którego nos wilkołaka był szczególnie dobrze dostrojony.
Marchewa skinął głową i ostrożnie podszedł do drzwi. Pokazał palcem na dół — w szczelinie nad podłogą widać było ciemną plamę.
Wydobył miecz i kopniakiem otworzył drzwi.
Daceyville Stock niełatwo godził się ze swą dolegliwością. Na większości płaskich powierzchni stały gęsto butelki najrozmaitszych kształtów i kolorów, dając świadectwo sztuce alchemicznej i ludzkiemu optymizmowi.
Mydliny po ostatnim eksperymencie pływały jeszcze w misce na stole, a ciało Stocka na podłodze miało ręcznik na szyi. Strażnicy się przyjrzeli… Śnieżny umył, spłukał i odszedł.
— Możemy chyba powiedzieć, że życie jest nieobecne — uznał Marchewa.
— Bueee — skrzywiła się Angua. Chwyciła otwartą butelkę szamponu i podniosła do nosa. Mdlący aromat zamarynowanych ziół uderzył w jej zatoki, ale wszystko było lepsze od ostrego, kuszącego zapachu krwi.
— Zastanawiam się, gdzie jest jego głowa — ciągnął Marchewa desperacko rzeczowym tonem. — A, tu się potoczyła… Co tak obrzydliwie cuchnie?
— To! — Angua zademonstrowała mu szampon. — Tu jest napisane, że cztery dolary za butelkę. Też coś!
Raz jeszcze powąchała mocno ziołową maź, by zagłuszyć wilczy zew.
— Nie wygląda, żeby coś ukradli — ocenił Marchewa. — Chyba że byli bardzo porządni… Co się dzieje?
— Nie pytaj!
Zdołała otworzyć okno i wciągała do płuc wielkie hausty stosunkowo świeżego powietrza. Marchewa przeszukał kieszenie denata.
— Słuchaj… wyczujesz chyba, czy nie leży tu gdzieś goździk, co?
— Marchewa! Proszę cię! Podłoga jest cała we krwi! Masz pojęcie? Przepraszam…
Rzuciła się do drzwi i zbiegła po schodach. Zaułek miał naturalną woń, wspólną dla wszystkich zaułków na świecie, narzuconą na wszechogarniający zapach miasta. Ale przynajmniej od tego nie rosły jej włosy, a zęby nie usiłowały się wydłużyć. Oparta o mur, usiłowała nad sobą zapanować. Szampon? Jednym starannym ugryzieniem mogłaby zaoszczędzić Śnieżnemu masę forsy. Wtedy by zrozumiał, jak to jest z sierścią…
Marchewa zszedł po kilku minutach. Zamknął za sobą drzwi.
— Lepiej się czujesz?
— Trochę.
— Znalazłem jeszcze to — powiedział zamyślony. — Chyba napisał coś, zanim zginął. Ale to dość dziwne. — Machnął czymś, co wyglądało jak tani notatnik. — Trzeba się temu dobrze przyjrzeć. — Pokręcił głową. — Biedak z tego Śnieżnego.
— To był zabójca!
— Tak, ale śmierć miał paskudną.
— Ścięcie? I to bardzo ostrym mieczem, sądząc z wyglądu? Znam gorsze.
— Tak. Ale cały czas myślę, że gdyby miał zdrowsze włosy albo w młodym wieku znalazł odpowiedni szampon, jego życie mogłoby potoczyć się inaczej…
— Teraz przynajmniej nie musi już się przejmować łupieżem.
— To było niesmaczne.
— Przepraszam, ale wiesz, jak krew mnie pobudza.
— Za to twoje włosy zawsze wyglądają wspaniale — zauważył Marchewa, zmieniając temat z niezwykłym, jak pomyślała Angua, taktem. — Nie wiem, czego używasz, ale szkoda, że on nigdy tego nie spróbował.
— Wątpię, by trafił do odpowiedniego sklepu. Na tych butelkach, które zwykle kupuję, jest napisane „Lśniąca sierść”… Co się stało?
— Czujesz dym?
— Marchewa, jeszcze co najmniej pięć minut nie będę czuła niczego oprócz…
Ale patrzył poza nią, na jasny, czerwony blask na niebie.
Vimes zakaszlał. A potem zakaszlał znowu. W końcu otworzył załzawione oczy, z dużą pewnością oczekując, że zobaczy przed sobą własne płuca.
— Wody, panie Vimes? — usłyszał.
Wytężył wzrok i przez łzy zobaczył poruszającą się sylwetkę Freda Colona.
— Dzięki, Fred. Co tu tak śmierdzi spalenizną?
— To pan, sir.
Vimes siedział na niskim murku niedaleko ruin ambasady. Owiewał go chłodny wietrzyk. Czuł się jak niedopieczona wołowina, a gorąco wręcz z niego biło.
— Na chwilę stracił pan przytomność, sir — wyjaśnił usłużnie sierżant. — Ale wszyscy widzieli, jak zjeżdża pan do tego okna! I jak pan wyrzuca tę kobietę Detrytusowi, coby ją złapał! Zarobi pan nowe pióro na hełmie jak nic! Założę się, że za to wszystko, co pan dzisiaj zrobił, szma… Klatchianie dadzą panu Order Wielbłąda czy coś takiego! — Colon promieniał, dumny ze znajomości z bohaterem.
— Nowe pióro… — wymamrotał Vimes. Zdjął hełm i z pewną znużoną satysfakcją przekonał się, że z piór zostały tylko przypalone kikuty. Zamrugał powoli. — Co z tym człowiekiem, Fred? Wydostał się?
— Jakim człowiekiem?
— Był tam…
Znów zamrugał. Rozmaite części jego ciała, świadome, że wcześniej nie przyjmował wiadomości, dzwoniły teraz ze skargami.
Był… jakiś mężczyzna? Vimes wylądował na łóżku czy czymś podobnym, jakaś kobieta chwytała go rozpaczliwie, wybił wtedy to, co pozostało z okna, pod sobą w dole zobaczył wielkie, szerokie, a przede wszystkim mocne ramiona Detrytusa i wyrzucił ją tak uprzejmie, jak tylko pozwalały okoliczności. A potem ten człowiek z dachu znowu wynurzył się spośród kłębów dymu, dźwigając na ramieniu kogoś jeszcze, krzyknął coś i skinął na Vimesa, by szedł za nim i…
… wtedy zapadła się podłoga…
— Był tam… Było jeszcze dwóch ludzi — powiedział i znów się rozkaszlał.
— W takim razie nie wyszli od frontu.
— A jak ja się wydostałem?
— No, Dorfl zadeptywał ogień na dole, sir. Nie ma co, taki ceramiczny funkcjonariusz jest bardzo przydatny. A pan na nim wylądował, więc oczywiście przestał i wyniósł pana tutaj. Rano będą uściski dłoni i ciasto dla wszystkich, sir!
Ale teraz nie było, jak zauważył Vimes. Owszem, dookoła wciąż kręciło się sporo ludzi: przenosili tobołki, gasili ostatnie płomienie, kłócili się ze sobą… tylko wielka pustka istniała w miejscu, gdzie powinny się znaleźć gratulacje dla niedawnego bohatera.
— Och, po czymś takim wszyscy są trochę zabiegani, sir — wyjaśnił Colon, jak gdyby czytał mu w myślach.
— Wezmę miłą, zimną kąpiel — oznajmił Vimes, zwracając się do świata jako takiego. — A potem się prześpię. Sybil ma świetną maść na oparzenia… O, jesteście oboje.
Podbiegł Marchewa.
— Zobaczyliśmy pożar… Już po wszystkim?
— Pan Vimes dokonał bohaterskich czynów! — krzyknął podniecony sierżant. — Wszedł do środka i uratował wszystkich, według najlepszych tradycji straży!
— Fred… — rzucił ze znużeniem Vimes.
— Tajest?