— Tylko byście spróbowali!
Vimes tłumaczył sobie, że przecież nie ma żadnego powodu, by Klatchianin nie był napuszonym drobnym gnojkiem. Ale czuł się tym trochę zaniepokojony, jak człowiek przesuwający się nad bardzo głęboką szczeliną.
— Sierżancie Colon!
— Tak jest, sir!
— Załatwcie tę sprawę.
— Tak jest, sir!
— Dyplomatycznie.
— Jasna sprawa. — Colon stuknął się palcem w bok nosa. — Czy to polityka, sir?
— No… Po prostu idź i przyprowadź tu rodzinę Goriffów. Mogą… — Vimes machnął tylko ręką. — Mogą robić, co im się podoba.
Odwrócił się i ruszył w stronę schodów.
— Ktoś musi bronić praw mojego narodu! — krzyknął za nim Wazir.
Usłyszeli, że Vimes zatrzymał się w połowie schodów. Deska przez sekundę skrzypiała pod jego ciężarem. Potem ruszył dalej i kilku strażników znowu zaczęło oddychać.
Zamknął za sobą drzwi gabinetu.
Polityka! Usiadł za biurkiem i przerzucił papiery. O wiele łatwiej jest myśleć o zbrodni. Dobra, uczciwa zbrodnia zawsze jest lepsza.
Spróbował odłączyć się od zewnętrznego świata.
Ktoś ściął głowę Śnieżnemu Stockowi. To jest fakt. Nie można przypisać tego wypadkowi przy goleniu albo nierozsądnie mocnemu szamponowi.
A Śnieżny próbował zastrzelić księcia.
Podobnie jak Ossie, ale Ossie tylko myślał, że jest zamachowcem. Wszyscy inni mieli go za tępego małego dziwaka, łatwowiernego jak dziecko.
Lecz pomysł rzeczywiście piękny. Wykorzystuje się prawdziwego mordercę, miłego i cichego zawodowca, ale bierze się też — Vimes uśmiechnął się ponuro — kogoś innego, kto powinien wpaść. I gdyby wpadka Ossiego była bardziej metaforyczna, ten szurnięty dupek by wierzył, że to on jest zabójcą.
A straż miała uwierzyć, że to klatchiański spisek.
Piasek w sandałach… Co za bezczelność! Uważali, że jest aż taki głupi? Żałował, że Fred nie zmiótł i nie przyniósł tego piasku, bo miał zamiar odkryć, kto go tam rozsypał, a ten ktoś będzie musiał wszystko zeżreć.
Ktoś chciał, żeby Vimes ścigał Klatchian.
Ten człowiek na płonącym dachu. Czy jakoś się łączył ze sprawą? Czy musiał do niej pasować? Co właściwie Vimes zapamiętał? Mężczyzna w długiej szacie, zasłonięta twarz. I głos kogoś przyzwyczajonego nie tylko do wydawania rozkazów — sam Vimes też był przyzwyczajony do wydawania rozkazów — ale też do tego, by były wykonywane, podczas gdy funkcjonariusze straży traktowali rozkazy jak sugestie.
Nie wszystko jednak musi pasować. Właśnie przy tym „ślady” zawodziły. I jeszcze ten przeklęty notes. To chyba jak dotąd najdziwniejsze. A więc ktoś bardzo starannie wyrwał parę stron już po tym, jak Śnieżny napisał to, co napisał. Ktoś dostatecznie sprytny, by znać tę sztuczkę z badaniem delikatnych odcisków na dalszych kartkach.
Więc dlaczego nie zabrał całego notesu?
Za bardzo to skomplikowane. Ale gdzieś istnieje jeden element, który wszystko uprości, wszystkiemu nada sens…
Vimes rzucił ołówek, wstał i szarpnięciem otworzył drzwi na schody.
— Co się tam dzieje, do demona?!! — wrzasnął.
Sierżant Colon stał na schodach.
— Pan Goriff i pan Wazir przeprowadzili coś, co można by nazwać hałaśliwą przepychanką, sir. Dwieście lat temu ktoś podpalił kraj kogoś innego. Tak mówi Marchewa.
— Musieli akurat teraz?
— Dla mnie to całkiem po klatchiańsku, sir. W każdym razie Wazir poszedł sobie z nosem na kwintę.
— Wazir pochodzi ze Smale — wyjaśnił Marchewa, stając w drzwiach. — A pan Goriff przybył z Elharibu. Te dwa kraje ledwie dziesięć lat temu zaprzestały walk. Kwestie religijne.
Vimes pokręcił głową.
— Zawsze mnie to zadziwia — wyznał. — Ludzie zabijają się nawzajem tylko dlatego, że ich bogowie się pokłócili…
— Oni mają tego samego boga, sir. Jak rozumiem, chodzi o pewne słowo w ich świętej księdze. Elharibijczycy twierdzą, że tłumaczy się na „bóg”, a Smalianie uważają, że to „człowiek”.
— Jak można je pomylić?
— No cóż, w piśmie różnią się tylko jedną małą kropką. A niektórzy i tak uważają, że to jakaś mucha nabrudziła.
— Całe stulecia wojen, bo mucha narobiła w nieodpowiednim miejscu?
— Mogło być gorzej — stwierdził Marchewa. — Gdyby ta kropka znalazła się trochę dalej na lewo, słowo oznaczałoby „lukrecję”.
Vimes westchnął.
Marchewa zawsze się orientuje w takich sprawach, pomyślał. A ja wiem tylko, jak zamówić vindaloo. Po czym okazuje się, że to po klatchiańsku znaczy „wypalające gardło paskudztwo dla zagranicznych idiotów macho”.
— Chciałbym lepiej rozumieć Klatch — mruknął.
Sierżant Colon konspiracyjnie stuknął się palcem w nos.
— Trzeba poznać nieprzyjaciela, sir?
— Och, ja znam nieprzyjaciela. Natomiast o Klatchu chciałbym się więcej dowiedzieć.
— Komendant Vimes?
Strażnicy obejrzeli się równocześnie. Vimes zmrużył oczy.
— Jest pan jednym z ludzi Rusta, tak?
Młody człowiek zasalutował.
— Porucznik Hornett, sir — przedstawił się. — Ehm… Jego lordowska mość przysłał mnie, by zapytać, czy pan oraz pańscy oficerowie zechcieliby w dogodnej dla siebie chwili przybyć do pałacu.
— Doprawdy? Tak właśnie się wyraził?
Porucznik uznał, że najlepszą polityką będzie szczerość.
— Właściwie to powiedział: „Sprowadź mi tu zaraz Vimesa i tę jego bandę”, sir.
— Ach tak? — mruknął Vimes.
— Bingely-bingely biip! — odezwał się piskliwy, tryumfalny głosik z jego kieszeni. — Jest teraz dokładnie jedenasta wieczorem!
Drzwi otworzyły się, zanim Nobby zastukał. Niska, krępa kobieta popatrzyła na niego niechętnie.
— Tak, to ja! — burknęła.
Nobby stał z ciągle uniesioną ręką.
— Eee… Czy pani Cake? — zapytał.
— Tak, ale nie lubię tego robić, chyba że za pieniądze.
Ręka Nobby’ego pozostawała w bezruchu.
— No… umie pani przepowiadać przyszłość, tak?
Przez chwilę patrzyli na siebie nawzajem. Po czym pani Cake kilka razy uderzyła się dłonią w ucho i zamrugała.
— Niech to… Znowu zostawiłam włączoną prekognicję. — Przez chwilę spoglądała niewidzącym wzrokiem, kiedy w odosobnieniu swego umysłu odtwarzała całą rozmowę. — Chyba wszystko załatwione — stwierdziła. Przyjrzała się Nobby’emu i pociągnęła nosem. — Lepiej wejdź. Uważaj na dywan, niedawno był czyszczony. I mogę ci poświęcić najwyżej dziesięć minut, bo kapusta mi się gotuje.
Zaprowadziła kaprala Nobbsa do maleńkiego saloniku. Sporą jego część zajmował okrągły stolik przykryty zielonym suknem. Na blacie leżała kryształowa kula, niezbyt dokładnie osłonięta różową szydełkowaną damą w krynolinie.
Zapach kapusty dryfował przez pokój. Pani Cake wskazała Nobby’emu krzesło. Usiadł posłusznie.
— Taki gość w barze mówił mi o pani — wymamrotał. — Powiedział, że pani mediumuje.
— Czy zechciałbyś wyjaśnić, na czym polega twój problem? — zapytała pani Cake. Raz jeszcze zbadała Nobby’ego wzrokiem, po czym z całkowitą pewnością, która nie ma nic wspólnego z prekognicją, a wszystko z obserwacją, dodała: — To znaczy, o którym ze swoich problemów chciałbyś się czegoś dowiedzieć?
Nobby odchrząknął.
— Ehm… to jest… tego… wie pani… trochę osobiste. Sprawy serca i takie tam…