— Czy chodzi o kobiety? — spytała ostrożnie pani Cake.
— No… mam nadzieję. A można inaczej?
Pani Cake odprężyła się wyraźnie.
— Chciałbym tylko wiedzieć, czy jakieś spotkam — ciągnął Nobby.
— Rozumiem. — Samą mimiką twarzy wykonała coś równoważnego wzruszeniu ramion. Nie do niej należało pouczanie ludzi, w jaki sposób mają marnować pieniądze. — Cóż, przepowiadam przyszłość dziesięciopensową. To jest to, co zobaczysz. Albo przyszłość dziesięciodolarową. To jest to, co dostaniesz.
— Dziesięć dolarów? To więcej niż zarabiam przez tydzień! Lepiej wezmę tę dziesięciopensową.
— Rozsądny wybór — pochwaliła go. — Daj łapę.
— Rękę — poprawił Nobby.
— Tak właśnie powiedziałam.
Pani Cake zbadała wyciągniętą dłoń Nobby’ego, pilnie starając się jej nie dotykać.
— Będzie pani jęczeć, przewracać oczami i w ogóle? — spytał Nobby tonem człowieka, który chce dostać to, za co płaci.
— Nie muszę słuchać takich uwag — odparta, nie podnosząc głowy. — To doprawdy…
Przyjrzała się dokładniej, po czym zerknęła groźnie na Nobby’ego.
— Bawiłeś się jakoś tą ręką?
— Słucham?
Pani Cake zrzuciła krynolinową lalę i zajrzała w głąb kryształowej kuli. Po chwili potrząsnęła głową.
— Sama nie wiem. Jestem pewna, że… A co tam. — Odchrząknęła i przemówiła bardziej natchnionym głosem: — Panie Nobbs, jest pan otoczony przez mroczne damy w gorącym miejscu. Jak dla mnie, wygląda zagranicznie. Śmieją się i rozmawiają z panem… Co więcej, jedna z nich właśnie podała panu coś do picia…
— Żadna nie krzyczy ani nic? — upewnił się zdumiony Nobby.
— Nie wydaje mi się — zapewniła równie zafascynowana pani Cake. — Wyglądają na całkiem zadowolone.
— Widzi pani jakieś… magnetyzmy?
— A co to takiego?
— Nie wiem — przyznał Nobby. — Ale myślę, że pani by je poznała.
Pani Cake, mimo pewnej surowości charakteru, nie mogła nie zdawać sobie sprawy z kierunku spekulacji klienta.
— Niektóre z nich wyglądają na… kusicielki — zasugerowała.
— Jasne. — Wyraz twarzy Nobby’ego nie zmienił się ani odrobinę.
— Jeśli rozumiesz, co mam na myśli…
— Pewnie. Tak. Kusicielki. Świetnie.
Pani Cake zrezygnowała. Nobby wyliczył jej dziesięć pensów.
— I to się zdarzy niedługo, tak? — upewnił się jeszcze.
— Tak. Za dziesięć pensów nie zaglądam zbyt daleko.
— Zadowolone młode damy — mruczał Nobby. — Kusicielki w dodatku. Jest o czym myśleć.
Kiedy wyszedł, pani Cake wróciła do swojej kuli i dla samej ciekawości oraz satysfakcji wykonała prekognicję za całe dziesięć dolarów. Śmiała się potem przez całe popołudnie.
Vimes był tylko częściowo zaskoczony, gdy drzwi Sali Szczurów otworzyły się, a wewnątrz, u szczytu stołu, siedział lord Rust.
Częściowo zaskoczony. To znaczy, że na pewnym poziomie myślał: Dziwne, zdawało się, że tego człowieka nie da się usunąć nawet machiną oblężniczą. Ale na innym, mrocznym poziomie, gdzie rzadko docierało światło dnia, myślał: Oczywiście. W takich chwilach jak ta, ludzie tacy jak Rust wznoszą się na szczyty. To jakby mieszać kijem w bagnie. Te naprawdę wielkie bąble znajdują się nagle na powierzchni i wszędzie dookoła brzydko pachnie. Zasalutował jednak.
— Lord Vetinari jest na wakacjach? — zapytał.
— Dziś wieczorem lord Vetinari zrezygnował ze stanowiska, Vimes — odparł Rust. — Pro tem, naturalnie. Na czas trwania zagrożenia.
— Doprawdy?
— Tak. I muszę powiedzieć, że przewidział pewien… cynizm z pańskiej strony, komendancie. Prosił mnie zatem, by przekazać panu ten list. Przekona się pan, że jest zapieczętowany jego osobistą pieczęcią.
Vimes przyjrzał się kopercie. Rzeczywiście, w wosku była odciśnięta oficjalna pieczęć, ale…
Popatrzył Rustowi w oczy i przynajmniej to podejrzenie się rozwiało. Rust nie próbowałby niczego podobnego. Tacy ludzie jak on przestrzegają swego rodzaju kodeksu moralnego i pewne czyny uważają za „niehonorowe”. Można być właścicielem ulicy pełnej zatłoczonych ruder, gdzie ludzie żyją jak karaluchy, a karaluchy jak królowie, i to jest całkiem normalne. Ale Rust pewnie raczej by umarł, zanim zniżyłby się do fałszerstwa.
— Widzę, sir — powiedział. — Wzywał mnie pan?
— Komendancie Vimes, muszę pana prosić, by aresztował pan wszystkich klatchiańskich mieszkańców miasta.
— Pod jakim zarzutem, sir?
— Komendancie, jesteśmy na skraju wojny z Klatchem. Z pewnością pan rozumie…
— Nie, sir.
— Mówimy o szpiegostwie, komendancie. Nawet o sabotażu — tłumaczył Rust. — Powiem szczerze… W mieście będą obowiązywać prawa stanu wojennego.
— Tak, sir? A jakie to prawa, sir? — Vimes patrzył wprost przed siebie.
— Doskonale pan wie, Vimes.
— Czy to takie prawo, które każe wołać „Stój!”, zanim się strzeli, czy to drugie?
— Ach, rozumiem… — Rust wstał i pochylił się. — Bawiły pana takie… dowcipne uwagi wobec lorda Vetinariego, a on dla jakichś powodów zgadzał się na to — rzekł. — Ja jednak znam ludzi pańskiego typu.
— Mojego typu?
— Uważam, że na ulicach pleni się zbrodnia, komendancie. Nielicencjonowane żebractwo, zakłócanie spokoju publicznego… A pan przymyka na to oczy, bo mam wrażenie, że pańskim zdaniem powinien pan mieć wyższe cele. Ale nie wymaga się od pana posiadania wyższych celów, komendancie. Jest pan łapaczem złodziei i nikim więcej. Czego pan tak wytrzeszcza na mnie oczy?
— Staram się ich nie przymykać, sir.
— Panu się wydaje, Vimes, że prawo to takie jasne światło na niebie, które nie podlega sterowaniu. I tu się pan myli. Prawo jest tym, czym zechcemy, by było. I nie zamierzam pytać, czy pan zrozumiał, bo wiem, że pan zrozumiał, i nie mam ochoty z panem dyskutować. Potrafię rozpoznać zakałę w naszych szeregach.
— Zakałę? — powtórzył słabym głosem Vimes.
— Komendancie — mówił dalej Rust — miałem nadzieję tego uniknąć, ale ostatnie kilka dni to ciąg zdumiewających błędów decyzyjnych z pana strony. Książę Khufurah został postrzelony, a pan najwyraźniej nie był w stanie do tego nie dopuścić ani schwytać winnego przestępcy. Jakieś bandy bez przeszkód grasują po mieście. Jak mi doniesiono, jeden z pańskich sierżantów sugerował strzelanie niewinnym ludziom w głowę, a właśnie usłyszałem, że niedawno nakazał pan aresztowanie niewinnego biznesmena i zamknięcie go w celi bez żadnego powodu.
Vimes usłyszał syknięcie Colona, ale dobiegało jakby z bardzo daleka. Czuł, że wszystko pod nim się rozpada, lecz umysł zdawał się teraz lecieć, machając skrzydłami na różowym niebie, gdzie nic nie miało wielkiego znaczenia.
— Nic mi o tym nie wiadomo, sir — oświadczył. — Był winien wielokrotnego bycia Klatchianinem, prawda? Przecież chce pan, żebym to zrobił z nimi wszystkimi.
— I jakby to nie wystarczało — ciągnął z naciskiem Rust — powiadomiono nas… a w innych okolicznościach trudno byłoby uwierzyć w coś takiego, nawet u kogoś, kto tak jak pan lubi sprawiać kłopoty… że dziś wieczorem, niczym niesprowokowany, zaatakował pan dwóch klatchiańskich strażników, wtargnął na klatchiański grunt, wdarł się do damskiej sypialni, porwał z łóżek dwoje Klatchian, nakazał zniszczenie klatchiańskiej własności i… Cóż, szczerze mówiąc, zachowywał się pan haniebnie.
Po co w ogóle tłumaczyć, myślał Vimes. Gra znaczonymi kartami nie ma sensu. A jednak…