Выбрать главу

– Z Normanem – oświadczyła Rebecca, wskazując na drzewo.

– Akurat – parsknął ludzik.

Duża Blondyna Z Głębi Korytarza zacisnęła wargi w kolorze fuksji.

– Jakie to miłe, nadałaś ptaszkom imiona. Nie mam pojęcia, jak ty je potrafisz odróżnić.

– Nie rozmawiam z ptakami – zaprotestowała Rebecca. – Ptaki nigdy nie słuchają.

Podobnie jak Duża Blondyna Z Głębi Korytarza.

– Wychodzę teraz, Becco, ale gdybyś później czegoś potrzebowała, nie wahaj się przyjść do mnie. – Przecisnęła się obok dziewczyny, promieniejąc z radości, że ma okazję pokazać, jaką jest dobrą sąsiadką. Ta Becca może ma nie po kolei w głowie, często powtarzała swej siostrze, ale ma o wiele lepsze maniery niż większość młodych ludzi. Czy ty wiesz, że ona nigdy nie odrywa ode mnie oczu, gdy mówię?

Już prawie od roku Rebecca starała się dociec, czy białe zęby pomiędzy grubo umalowanymi wargami kobiety są prawdziwe. Nadal nie mogła się o tym przekonać, bo stale ją rozpraszała głośność jej słów.

– Może ona myśli, że ja nie słyszę? – spytała raz człowieczka.

Odpowiedział typowo:

– Może ona nie myśli.

Rebecca wyłowiła klucze z kieszeni – zawsze je chowała do prawej przedniej kieszeni dżinsów, żeby wiedzieć, gdzie są – i włożyła do zamka. Nagle przyszło jej na myśl nowe imię, więc zostawiła wiszące klucze i wróciła do drzewa.

– Percy? – spytała.

– Chciałabyś – padła odpowiedź.

Wzruszyła ramionami z rezygnacją i weszła do środka.

W piątek wieczorem robiła pranie i jadła zupę jarzynową z wołowiną na kolację, tak jak powinna, według listy ułożonej przez Daru, jej opiekunkę społeczną. Sobotę spędziła w ogrodach Allena, pomagając swemu przyjacielowi, George’owi, przesadzać paprocie. Trwało to cały dzień, bo paprocie nie chciały być przesadzone. W sobotę wieczorem Rebecca poszła zrobić herbaty i stwierdziła, że zabrakło mleka. Mleko było jedną z rzeczy nazywanych przez Daru drobiazgami spożywczymi, które wolno było jej kupować samodzielnie. Wydobyła dolara i dwadzieścia pięć centów z pozbawionego uszka kubka z promem kosmicznym, wymknęła się z mieszkania i poszła do sklepiku na rogu Mutual Street. Nie zatrzymała się, żeby porozmawiać z człowieczkiem ani nawet, żeby rzucić okiem na drzewo. Daru ciągle jej powtarzała, że musi uważać na pieniądze, więc nie chciała mieć ich przy sobie dłużej, niż było to konieczne.

Wracając pośpiesznie, zastanawiała się, dlaczego wieczór stał się taki cichy i czemu kiepsko oświetlona ulica nagle wypełniła się nieznajomymi cieniami.

– Mortimerze? – zawołała pod drzewem, wiedząc, że odpowie bez względu na to, czy odgadła jego imię.

Kropla deszczu skapnęła jej na policzek.

Ciepłego deszczu.

Dotknęła jej ręką i zobaczyła czerwień.

Następna kropla pomarszczyła papierową torbę, w której było mleko.

Krew.

Rebecca rozpoznała krew. Krwawiła raz w miesiącu. Daru powiedziała jej, że o każdej innej porze krew oznacza, iż dzieje się coś złego, i ma wtedy dzwonić do niej bez względu na godzinę – ale Daru nie zobaczy skrzata, a to on krwawił. Rebecca wiedziała o tym, ale nie miała pojęcia, co robić. Daru zabroniła jej wspinać się na drzewa w mieście.

Jednak jej przyjaciel broczył krwią, a krwotok oznacza coś niedobrego.

Zasady są po to, żeby je łamać, jak często powiadała pani Ruth.

Rebecca postawiła mleko na ziemi i podskoczyła do najniższej gałęzi kasztanowca. Kora oderwała się pod jej rękami, więc chwyciła gałąź mocniej – ludzie zawsze byli zaskoczeni jej siłą – i wciągnęła się na górę, zrzucając sandały wymachami nóg. Mężczyźni w pomarańczowych kamizelkach próbowali wiosną ściąć tę gałąź, lecz Rebecca tak długo z nimi rozmawiała, aż zapomnieli, po co przyszli, i nigdy już więcej nie wrócili. Nie pochwalała ścinania drzew hałaśliwymi maszynami.

Wspinała się coraz wyżej w kierunku ulubionej gałęzi człowieczka. Zmierzch i poruszające się liście utrudniały widoczność, tworząc nieoczekiwane cienie. Kiedy dotknęła dłonią mokrego i lepkiego miejsca, wiedziała, że jest blisko. Ujrzała parę zwisających butów, których zadarte noski przestały sprawiać wrażenie zuchwałych, gdy krew skapnęła najpierw z jednego, a później z drugiego.

Mały człowieczek tkwił między dwoma konarami i pniem drzewa. Oczy miał zamknięte, czapkę przekrzywioną, z piersi sterczał mu czarny nóż.

Rebecca ostrożnie podniosła rannego i przytuliła go do piersi. Szepnął coś w niezrozumiałym języku, lecz poza tym leżał zupełnie bez ruchu. Ważył tyle, co nic, więc bez trudu mogła go nieść na jednym ramieniu podczas schodzenia. Jego nogi uderzały bezwładnie o jej biodro, a głowa spoczywała między jej szyją i barkiem.

Kiedy dotarła do ostatniej gałęzi, usiadła, objęła rannego przyjaciela drugą ręką i zeskoczyła. Upadła na kolana. Jęknęła, ale wyprostowała się i chwiejnym krokiem poszła szukać schronienia w swym mieszkaniu.

Natychmiast gdy weszła do środka, udała się do wnęki sypialnej i położyła ludzika na małżeńskim łożu. Mała klatka piersiowa, w której tkwił nóż, nadal podnosiła się i opadała, to też Rebecca wiedziała, że człowieczek żyje, lecz nie miała pojęcia, co robić. Czy powinna zadzwonić do Daru? Nie. Daru nie Widzi, więc nie może pomóc.

– Pomyśli, że znów mi się pogorszyło – powiedziała Rebecca do nieprzytomnego człowieczka. – Tak jak wtedy, gdy pierwszy raz poinformowałam ją o tobie. – Chodziła w tę i z powrotem, obgryzając paznokcie lewej dłoni. Potrzebny był jej ktoś mądry, lecz taki, który nie odmówi Ujrzenia. Ktoś, kto będzie wiedział, co zrobić.

Roland.

Tak naprawdę nigdy nie powiedział, że Widzi. W ogóle rzadko odzywał się do niej, lecz przemawiał swą muzyką, która potwierdzała, iż Roland może pomóc. On jest bystry. Będzie wiedział, co zrobić.

Usiadła na brzegu łóżka, włożyła buty do biegania, odwróciła się i poklepała ludzika po kolanie.

– Nie martw się – rzekła. – Idę po pomoc.

Złapawszy sweter, wyszła na korytarz i zatrzymała się. Czy pozostawiony zupełnie sam człowieczek będzie tu bezpieczny?

– Tom?

Wielki szary kocur spacerujący z dostojeństwem i godnością po korytarzu stanął i odwrócił się do niej.

– Skrzat, który mieszka na drzewie, został ranny. Tom lizał nieskazitelną biel swojego krawacika, czekając, aż usłyszy coś, o czym by nie wiedział.

– Możesz zostać przy nim? Idę po pomoc.

Kot nie reagował i oglądał swą przednią łapkę. Rebecca dygotała z niecierpliwości, lecz wiedziała, że próba poganiania go nie ma sensu. Wreszcie Tom wstał i podszedł, by otrzeć się o jej nogi, szturchając łebkiem w zagłębienia pod kolanami.

– Dziękuję.- Otworzyła drzwi. Kot wszedł do środka, szybko zabierając ogon, gdy drzwi zamknęły się za nim.

Po drodze do schodów zaczęła biec.

Roland przyglądał się posępnie garści pieniędzy w otwartym futerale gitary. To nie był dobry wieczór. Prawdę mówiąc, żałosny – jak na sobotę na skrzyżowaniu Yonge i Queen. Wiatr zdmuchnął jeden z nielicznych banknotów i Roland rzucił się go łapać. Jego wuj okazywał znaczną wyrozumiałość w kwestii czekania na zapłatę za pokój w suterenie, ale stanowczo odmówił karmienia go. Dwudziestoośmioletni mężczyzna, jak powtarzał, powinien mieć prawdziwą pracę.

Z metra wyszła nastolatka w bardzo obcisłych jasnobłękitnych szortach. Pełen podziwu Roland obserwował, jak dziewczyna mija go i staje, żeby zaczekać na światło.

Od czasu do czasu miewał prawdziwą pracę, lecz zawsze wracał do muzyki, a ta zawsze sprowadzała go na ulicę, gdzie mógł grać to, na co miał ochotę. Niekiedy zapełniał luki, gdy miejscowe zespoły w ostatniej chwili potrzebowały gitarzysty. Tego wieczora miał mieć zastępstwo, jednakże po południu zadzwonili do niego, że perkusista i grający na klawiszach złapali tego samego wirusa co facet, którego miał zastąpić, i występ został odwołany. Spojrzał na zegarek. Ósma czterdzieści pięć. Za piętnaście minut zamkną Simpsonsa i Eaton Centrę, a wtedy interesy na ulicy mogą się ożywić.

Z głębi biegnącego pod Queen Street przejścia, które łączyło Simpsons z Centrę i stacją metra, doszły Rolanda dźwięki czegoś, w czym rozpoznawał – jak mu się zdawało – piosenkę Beatlesów. Autorzy prawdopodobnie by jej nie poznali, lecz w ciągu sześciu dni, odkąd ten facet stał na dole, Roland zdążył się przyzwyczaić do jego osobliwych interpretacji. Śpiewający w metrze zarabiali więcej, ale musieli płacić sto dolców rocznie miejskiemu przedsiębiorstwu komunikacji za licencję i przenosić się ze stacji na stację zgodnie z rozkładem wydawanym przez główny urząd. Roland nawet nie chciał brać tego pod uwagę; jego zdaniem wydawanie zezwoleń na granie na ulicy było czymś nieprzyzwoitym.