Выбрать главу

– Cecil nie przyjechał tutaj na rogaliki i herbatę – powiedział Barney. – Przyjechał porozmawiać o interesach i lepiej dowiedzmy się, co ma do powiedzenia.

– To bardzo proste – oświadczył Rhodes. – Mam propozycję, żebyś pozwolił mi kupić tę francuską spółkę za cenę miliona czterystu tysięcy funtów, ponieważ jestem pewien, że na to przystaną. Ja zaś sprzedam ci ją za jedyne trzysta tysięcy funtów plus jedną piątą udziałów w Blitz Brothers.

– Chcesz jedną piątą udziałów w Blił i Brothers? I pozwolisz, żebym odkupił od ciebie francuską spółkę?

Rhodes kiwnął głową.

– Przeceniłeś chyba nieco moją zachłanność, przeceniłeś też moje monopolistyczne zakusy. Dopóki obaj będziemy wspólnie kontrolować cenę diamentów, to co to za różnica? Chcę po prostu wykluczyć Francuzów. Od wielu lat produkują zbyt wiele i przez to zaniżają ceny. Ktoś musi się za to wszystko porządnie wziąć i jestem pewien, że obaj doskonale się do tego nadajemy.

Barney popijał herbatę małymi łyczkami. Potem odstawił filiżankę na stół.

– Będę musiał porozmawiać z moimi księgowymi.

– Oczywiście – powiedział Rhodes. – Ale ogólnie, co o tym myślisz?

Barney myślał przez chwilę, po czym skinął głową.

– Ogólnie brzmi to dosyć sensownie – odparł. Agnes miała wrażenie, że Rhodes odetchnął z ulgą, a kiedy spojrzała na Barneya, stwierdziła, że podejrzliwość oraz obawy ustąpiły miejsca ostrożnemu optymizmowi. Pochyliła się do przodu.

– Może jeszcze jednego rogalika, Cecilu? – częstowała. Rhodes zawahał się, lecz sięgnął po kolejnego. Barney patrzył, jak wpychał ciastko do ust, łakomie przeżuwał, po czym zaczął zlizywać masło z palców, głośno przy tym cmokając.

– Ściemnia się – powiedział Barney. – Proszę cię, Agnes, poleć służącym, aby zapalili lampy.

Następnym razem Barney widział się z Rhodesem prawie sześć miesięcy później. Państwo Blitz zdążyli w tym czasie opuścić Londyn i wrócić do Afryki Południowej. Pewnego kwietniowego ranka jedli śniadanie na balkonie swojego domu Vogel Vlei, kiedy jeden z sześćdziesięciu pracujących dla Barneya czarnoskórych służących przyniósł mu kopertę z pieczęcią spółki De Beers Mining Company.

– Od Rhodesa – powiedział Barney do Agnes.

Zajęta była haftowaniem pelerynki dla Naomi, ich córki, która urodziła się na początku grudnia zeszłego roku. Poród był bolesny i trwał dwadzieścia trzy godziny. Agnes przysięgła sobie, że Naomi była ostatnim dzieckiem, które urodziła. Nigdy więcej. Ból i upokorzenie były zbyt wielkie.

Barney otworzył list. Domyślał się jego treści. Rhodes chciał spotkać się z nim dzisiaj w klubie Kimberley, aby porozmawiać o interesach. Barney wiedział, że Rhodes będzie usiłował nakłonić go do sprzedaży.

Od kiedy Barney podpisał dokumenty przyznające spółce De Beers prawo do zarządzania jedną piątą spółki Blitz Brothers, Cecil robił wszystko, aby nabyć jeszcze więcej akcji Blitz Brothers. Rhodes obiecywał akcjonariuszom Barneya przyszłość usianą różami, diamentami oraz złotem. Był gotowy zapłacić czterdzieści funtów za piętnasto-funtową akcję, chcąc się dać poznać z jak najlepszej strony.

Z początku tylko garstka akcjonariuszy opuściła Barneya, lecz gdy Rhodes podniósł cenę do czterdziestu pięciu funtów i potem do pięćdziesięciu funtów, wszyscy upłynniali swoje akcje na łeb na szyję, bojąc się, że nie zdążą przed kolejną obniżką ceny. W marcu, mimo protestów Barneya, było już jasne, że Rhodes skupił w swoim ręku znaczną część akcji spółki Blitz Brothers. Czuł się na tyle pewnie, że zdecydował się wysłać do Barneya posłańca, który miał za zadanie dostarczyć mu list oraz przywieźć go do klubu. O szóstej wieczorem Barney wsiadł do powozu i pozwolił się wieźć po wyboistej drodze na spotkanie z Rhodesem.

Było mu gorąco, w dodatku pod kołnierzykiem dostał jakiejś wysypki i kiedy powóz zatrzymał się przed klubem, był tak rozdrażniony, że chciał, żeby ktoś podstawił mu nogę albo potrącił niechcący parasolem – miałby wtedy okazję się wyładować. A tak musiał się jedynie zadowolić mocnym zaciśnięciem dłoni i skoncentrować na rytmicznym oddychaniu.

– Czy mam tu poczekać, panie Dwunogi? – zapytał czarny woźnica.

– Tak – odparł Barney grubym głosem i wszedł po schodach prowadzących do głównego wejścia.

Podłoga werandy, po której stąpał, ozdobiona była wspaniałym indyjskim dywanem, a kiedy zbliżył się do wejścia, przywitał go odźwierny, Pers, w białej jedwabnej marynarce i bursztynowym jedwabnym turbanie na głowie.

– Dzień dobry, panie Blitz. Pan Rhodes oczekuje pana na górze.

Jego pantofle skrzypiały, kiedy szedł po wypolerowanej podłodze, prowadząc Barneya przez korytarz, a następnie po schodach do małego pokoju. Cecil Rhodes siedział w sportowej, płóciennej marynarce, czytał „The Field" i raz po raz popijał brandy z wodą mineralną. Okna były szeroko otwarte, ponieważ klub Kimberley, mimo całej swojej eks-kluzywności i blasku, ciągle jeszcze pokryty był dachem z blachy falistej, a o tej porze roku było gorąco nie do wytrzymania.

– O, Barney – przywitał go Rhodes, nie wstając z miejsca. – Mój drogi przyjacielu, usiądź, proszę. Napijesz się?

– Proszę o herbatę – powiedział Barney.

– Polecam rum z gorącym mlekiem – powiedział Rhodes.

– Dobrze, poproszę – zgodził się Barney.

Pers oddalił się, skrzypiąc butami. Rhodes i Barney zostali sami. Rhodes wolno podniósł szklankę i kostki lodu głośno stuknęły ojej ścianki.

– No tak – powiedział – toczymy ostatnio ze sobą niezwykłą walkę, prawda?

– I tak cię w końcu przebiję.

– Może i tak – powiedział Rhodes. – Ale może się okazać, że nie to jest najważniejsze w tej naszej przepy-chance. Ty swoim akcjonariuszom możesz jedynie zaoferować banknoty, a ja jestem w stanie zaoferować im coś znacznie cenniejszego. Ja mogę zaoferować im monopol oraz kontrolę cen diamentów na rynku światowym, a to, mój drogi, przyniesie im znacznie większe zyski niż cokolwiek innego. Nie jesteś po prostu w stanie zatrzymać ich przy sobie.

Barney spojrzał na Rhodesa, lecz nic nie powiedział. Myślał o dniu, w którym przybył do Afryki Południowej. Był wtedy pulchnym, żywym chłopcem w wieku szkolnym, z książkami pod pachą i miętowymi cukierkami w ustach.

– Pokonam cię – powiedział Rhodes. – Historia oraz Imperium Brytyjskie podziękują mi za to. Zaanektowałbym chętnie planety, gdybym mógł. Często o tym marzyłem. Pokonam cię, ponieważ jestem po właściwej stronie.

– To twoje zdanie – powiedział Barney. – A ja na razie nie mam zamiaru niczego sprzedawać.

– Wiedziałem, że się uprzesz – uśmiechał się Rhodes. – Dlatego prosiłem, żebyś przyjechał. Chcę ci złożyć ofertę, która pomoże ci to wszystko jakoś przełknąć. Zresztą, wiesz przecież, że monopol będzie chronił interesy nas wszystkich. Teraz, kiedy ciągle ze sobą konkurujemy, jesteśmy uzależnieni od ilości diamentów, jaką ten drugi zdecyduje się wypuścić na rynek. Gdybym wypuścił wszystkie nie szlifowane diamenty, które mam w Amsterdamie i Londynie, cena natychmiast by spadła. Byłbyś wtedy zrujnowany, nawet ja potrzebowałbym kilku miesięcy na pozbieranie się.

– Mam nadzieje, że mi nie grozisz – powiedział Barney.

– Wiesz, że nie – powiedział Rhodes. – Proszę, oto rum z mlekiem. Zawsze mi pomaga, kiedy jestem głodny i do tego w złym humorze.

Barney wziął napój od czarnego kelnera w zapiętej pod samą szyję białej marynarce. Wypił jeden łyk, zanim postawił filiżankę na małym mosiężnym stole, przy którym siedzieli.

– Co proponujesz? – zapytał. Rhodes uśmiechnął się.

– Może się mylę w stosunku do ciebie – powiedział – chociaż nie sądzę. – Po tych słowach sięgnął do kieszeni swojej płóciennej marynarki i wyjął mały pakunek owinięty w ciemnoniebieską bibułkę. – Proszę – powiedział, podając go Barneyowi nad stołem. – Rozwiń. Zobaczymy, co na to powiesz.