Выбрать главу

A może właśnie sprawi to diament? Może to był ten cud, który zmieni całe jego życie? Otworzył dłonie. Wielki kamień był ciepły, miał temperaturę zbliżoną do temperatury jego własnego ciała. Złapał promień słońca, a właściwie jedynie jego wierzchołek, i rozjaśnił się brylantowymi tęczami oraz drżącymi jaskrawymi trójkątami odbitego i rozszczepionego światła, przypominał obwieszony zwierciadełkami pokój w miniaturze.

– Twój ojciec zatroszczył się o ciebie – wyszeptała wtedy matka i słowa te zapadły mu głęboko w pamięć.

Przypomniał sobie, jak dwadzieścia lat temu, w jeden z zimowych wieczorów spędzanych na plebanii, siedział na matczynych kolanach i opiekał nad kominkiem bułeczkę nadzianą na widelec. Policzki paliły go od ognia, a matka powiedziała mu wtedy:

– Czy opowiedziałam ci już historię mężczyzny, który zrezygnował ze wszystkiego, co posiadał, z całego swojego majątku, nawet posiadłości, które tak kochał, tylko po to, żeby swojej sekretnej miłości kupić najdroższy kamień świata?

Odpowiedział wtedy, że nie i że chciałby ją usłyszeć. Ale ona uśmiechnęła się tylko nieznacznie, zmierzwiła mu włosy palcami i ostrzegła go, żeby był ostrożny i nie upuścił bułeczki w ogień. Teraz jednak wiedział, co miała na myśli.

Przejrzał szuflady matczynej toaletki i znalazł jedwabną saszetkę używaną kiedyś do przechowywania pojemniczka ze złotym proszkiem. Wpuścił diament do saszetki i zaciągnął tasiemkę, po czym włożył ją do kieszeni. Następnie przejrzał się w zwierciadle, poprawił krawat i zszedł do salonu, gdzie Olive przygotowywała herbatę. Na stole stał już spory czajnik Rockingham z aromatyczną cejlońską herbatą i mały talerzyk z niezbyt świeżymi kruchymi ciasteczkami.

– Bardzo pan blady, sir, jeżeli wolno mi zauważyć – powiedziała Olive. – Czy nie jest pan przypadkiem chory?

– Nie sądzę – odpowiedział Peter. – Proszę nalać. Olive nalała herbaty, a para znad filiżanki uniosła się do góry i zmieszała z promieniami słonecznymi.

– Rozmyślałam o pańskiej matce, sir – powiedziała Olive smutnym głosem. – Taka wspaniała kobieta; a jaka była śliczna, kiedy była młodsza.

– Tak – mruknął Peter, sącząc parzącą usta herbatę. Ani myślał wspominać przeszłość razem z Olive. – Bardzo mi jej brakuje.

Dokończył herbatę w samotności. Spróbował ciasteczko, ale było zbyt czerstwe i miało zapach śmierci. W końcu, około trzeciej, wyszedł z domu i skierował się na przystanek przy końcu drogi, aby zaczekać na konny omnibus, który zawiózłby go przez rzekę do samego Londynu. Po drugiej stronie ulicy dwóch bosonogich, bezdomnych chłopców czyściło stojącą na rogu gazową latarnię uliczną, podczas gdy inny chłopiec, ubrany w marynarski mundurek, obserwował ich z przerażeniem. Jego niania zatrzymała się, ażeby poplotkować przez chwilę z listonoszem.

Omnibus przyjechał mocno spóźniony. Ponieważ był to ciepły, letni dzień, Peter usiadł na dachu i zapalił papierosa. Na Blackfriars Bridge znaleźli się w korku ulicznym i omnibus zatrzymał się tam około dwudziestu minut, a chłodny wietrzyk od Tamizy niósł wszystkie zapachy unoszące się nad dokami, zapachy przypraw i towarów z rozładowywanych statków oraz z magazynów portowych. Peter wyjął następnego papierosa, ale nie dopalił go do końca; zdusił i wyrzucił na ulicę.

Do niewielkiego sklepu jubilerskiego mieszczącego się naprzeciwko Holborn Circus dotarł przed piątą. Ulice były przepełnione powozami, wozami i platformami do przewożenia beczek z piwem ciągnionymi przez konie, a hałas podków oraz kół z metalowymi obręczami był ogłuszający. Kiedy otworzył drzwi do sklepu, zadźwięczał dzwonek. Wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi i znalazł się w ciszy.

Sklep był niewielki. Wzdłuż ścian stały gabloty ze szkła i mahoniu, wypełnione pierścionkami, wisiorkami i srebrnymi buteleczkami do perfum – biżuteria dla niższych warstw społecznych, rodzaj klejnotów, które ciężko pracujący urzędnik mógł podarować wybrance swojego serca na gwiazdkę albo sklepikarz kupić żonie z okazji rocznicy ślubu. Wnętrze sklepu pachniało kurzem, pastą do srebra i różnymi chemicznymi odczynnikami.

Z tylnych drzwi wyszedł mężczyzna wymizerowany jak krawiec, jego blond włosy opadały mu na prawe oko.

– Mój drogi przyjacielu! – wykrzyknął jak tylko rozpoznał gościa. – Cóż za niespodzianka!

Peter wyciągnął rękę na przywitanie.

– Jak się masz, Samuelu? Czy ty nigdy nie przytyjesz?

– To nie dlatego, że nie dojadam – powiedział Samuel. – Interes idzie jak nigdy dotąd. Chcesz coś kupić, czy wpadłeś, żeby pogadać?

Samuel Kellogg był kolegą szkolnym Petera z Kennington. Kiedy jego ojciec zmarł na gruźlicę, przeprowadził się do Bloomsbury, aby zamieszkać ze swoim wujkiem Maxem i pomóc w rodzinnym interesie z klejnotami. Mimo to przyjaciele utrzymywali ze sobą kontakt nawet wtedy, kiedy Peter przeniósł się do Southport. Ostatnio spotkali się zeszłego lata, aby zjeść wspólną kolację w Runcorn's Chop House na Oxford Street.

– Zmarła moja matka – powiedział Peter. – Byłem w Kennington, żeby uporządkować dom.

– Mój drogi przyjacielu – powiedział Samuel współczująco.

– Była bardziej słabowita, niż myślałem – stwierdził Peter. – Przypuszczam, że nie służył jej brytyjski klimat. Zawsze łatwo się przeziębiała i łapała grypę.

– Bardzo ci współczuję – powiedział Samuel.

– Dzięki – mruknął Peter, próbując się uśmiechnąć.

– Chodź na zaplecze – zaproponował Samuel. – Mam tam trochę herbaty i pyszny pieróg z cielęciną.

Podniósł mahoniową pokrywę lady i Peter poszedł za nim do pokoju na zapleczu, gdzie stała kanapa w opłakanym stanie, a w kominku leżał zeszłoroczny popiół. Na stole jubilerskim walały się szczypce, kłębek srebrnego drutu oraz lutownica. Na ścianie wisiał frywolny kalendarz z rozebraną tancerką z pióropuszem strusich piór we włosach i sznurkami pereł na kostkach nóg.

– Nie sądzę, żebyś widział się z Walterem – powiedział Samuel, zdejmując pokrywkę z czajniczka i nieufnie zaglądając do środka.

– Nie widziałem się z nim. Słyszałem, że pojechał na Malaje założyć plantację drzew kauczukowych.

– Muszę ci wyznać, że zawsze przypominał mi plantatora kauczuku.

Peter przesunął kilka sfatygowanych numerów „The London Illustrated News" na bok i usiadł na kanapie.

– Być może. A jak wygląda plantator kauczuku? – zapytał.

Samuel wzruszył ramionami.

– Myślę, że kauczukowato. Czy przyrządzić świeżej?

– Nie rób sobie kłopotu. Przyszedłem raczej w interesach.

– Rozumiem – powiedział Samuel, siadając. Odciął kawałek ciasta z cielęciną i wpakował sobie do ust. – Przypuszczam, że twoja biedna mama zostawiła trochę klejnotów do twojej dyspozycji?

– Jeszcze się im nie przyjrzałem – powiedział Peter.

– Głównie interesowałem się tym – dodał i wyciągnął z kieszeni niewielką, zaciągniętą tasiemką saszetkę, którą otworzył i odwrócił do góry dnem nad stołem jubilerskim Samuela.

Diament spadł na blat, potoczył się i zatrzymał na krawędzi stołu, błyszcząc w świetle gazowej lampki. Samuel, z gębą wypchaną pierogiem, gapił się w niego, jak gdyby była to trzecia tablica przykazań, spuszczona przez Boga wprost z nieba.

– Wielki Boże, co to…? – zawołał. – Chyba nie chcesz powiedzieć, że to prawdziwy kamień?