Выбрать главу

Barney był szybszy. Jednym mocnym uderzeniem przewrócił stół, który upadł na leżącego brata. Następnie sięgnął po nóż tkwiący w dłoniach matki, wrzeszcząc:

– Mamo! Co robisz? Mamo!

Nie zdążył powstrzymać jej pierwszego ciosu w dół. Nóż o czarnym ostrzu, ostry i wąski od ciągłego ostrzenia, przeciął skórę ręki Barneya pomiędzy kciukiem a wskazującym palcem i wszedł głęboko w mięsień. Krew zaczęła kapać na podłogę, szkarłatne plamki wykrzykników. Barney złapał się za nadgarstek i osunął na kolana.

Zapanowała niesamowita cisza. Pani Blitz patrzyła na swoich synów w szoku. Joel wydostał się spod przewróconego stołu i powstał, strzepując z ubrania kawałki jajka, ryby oraz okruszki chleba. Krwawiący Barney klęczał skulony na podłodze pomiędzy krzesłami i rozrzuconymi klopsika-mi, miał zaciśnięte zęby i szarą twarz.

Z mieszkania obok słychać było skrzypce grające melodię taneczną mazel tov. To młody Leib Ginzberg ćwiczył na ślub swojej siostry. Cóż za absurdalna sytuacja!

Joel, bez słowa, podarł obrus na pasy, uklęknął obok Barneya i opatrzył ranę. Pani Blitz nie ruszała się z miejsca, chwiała się lekko, jak gdyby była na pokładzie promu, ciągle zaciskała ręce na nożu.

– Zaprowadzę cię do lekarza – powiedział Joel. – Będzie musiał zeszyć ranę.

Barney potrząsnął głową.

– Spóźnisz się na statek. Dochodzi ósma.

– Jesteś moim bratem – nie ustępował Joel. Barney bardziej zdecydowanie potrząsnął głową.

– Mogę sam iść do lekarza. Chcę, żebyś zdążył na statek. Jeżeli nie wyjedziesz teraz, nie wyjedziesz nigdy.

Joel spojrzał na matkę.

– Daj spokój – powiedział Barney. – Czy to nie dlatego właśnie chcesz wyjechać, przez takie awantury? Czy nie dlatego chcesz się stąd wydostać?

Joel był wytrącony z równowagi, niezdecydowany. Przejechał dłonią po czole, żeby zetrzeć pot. Matka patrzyła na niego z dziwnym wyrazem twarzy, który mógł oznaczać rezygnację, żal albo po prostu wzgardę dla wszystkiego i wszystkich, również dla siebie.

– Mamo? – zaczął Joel.

Ale pani Blitz odwróciła się na pięcie i poszła w kierunku swojej sypialni. Usłyszeli, jak zamyka za sobą drzwi i przekręca klucz w zamku. Bracia wymienili spojrzenia w milczeniu.

– Jeżeli nie będziesz miał się na baczności, pewnego dnia zabije cię, chas uesholem.

– Nie – powiedział Barney. – Najpierw zabije siebie.

– Lepiej pójdę się pożegnać – powiedział Joel bez entuzjazmu.

Podszedł do drzwi matczynej sypialni i zapukał. Nie było odpowiedzi. Wykrzywił się do Barneya, wzruszył ramionami i zawołał:

– Do widzenia, mamo!

– Jedź, jedź! – zaskrzeczała zza drzwi. – I choleria z tobą!

Joel zawahał się. Westchnął.

– Lepiej pójdę po moje kufry. Zniosę je na ulicę i zawołam dorożkę. A ty idź do lekarza. Nie czekaj.

Przystanęli na chwilę w ciemnawym korytarzu.

– No cóż, żegnaj, bracie – powiedział Joel.

– Nie dotkniesz mezusah? - zapytał Barney. Joel uśmiechnął się i potrząsnął głową.

– To tylko głupi przesąd, przynajmniej ja tak uważam. Robiłem to, ponieważ ojciec to robił. Zresztą, to nie jest już mój dom.

Mocno się uścisnęli.

– Kocham cię – powiedział Joel. – Przykro mi, że zostawiam ciebie z całym bałaganem.

– Poradzę sobie – odpowiedział Barney.

– Na pewno. Ale pamiętaj, pewnego dnia, kiedy już będę bogaty, wrócę. Obiecuję. I wtedy ty również będziesz bogaty.

Barney przycisnął zranioną dłoń do piersi. Opatrunek z obrusa był już ciemnoczerwony.

– Żegnaj, Joelu. Niech Bóg ma cię w opiece. – Potem odwrócił się szybko i zaczął schodzić po schodach.

Śnieg spadł wcześnie tego roku, w trzecim tygodniu października. Barney wracał z trwającego wiele godzin spotkania z przedstawicielem firmy B. Meyberg & Co. z Broadwayu, zajmującej się kupnem męskiej garderoby. Białe płatki śniegu wściekle wirowały na wietrze. Postawił kołnierz swojego czarnego wełnianego płaszcza i poprawił kapelusz. Szedł szybkim krokiem Hester Street, trzymając ręce głęboko schowane w kieszeniach. Śnieg padał i padał. | Ulice pokryte były grząską breją rozjeżdżoną przez dorożki f i konne tramwaje. Natychmiast pojawili się podejrzanie wyglądający, wymizerowani mężczyźni ze szczotkami w rękach, ustawili się na skrzyżowaniach, wyciągając dłonie w jednopalczastych rękawicach, prosząc o napiwki. Wspinając się po schodach do mieszkania Blitzów, Krawców, strząsając płatki śniegu z rękawów, z kapelusza, Barney zastanawiał się, ile jeszcze razy będzie musiał pokonywać tę stromą, wąską klatkę schodową, otrzepując płaszcz ze śniegu, starzejąc się i siwiejąc za każdym udanym podejściem.

Zatrzymał się na półpiętrze, żeby spojrzeć na ulicę pokrytą topniejącym śniegiem. Zmarszczył brwi.

W niewielkim, oszklonym pomieszczeniu, tuż przy wejściu do krawieckiego sklepu, David grzał stopy przy olejowym piecyku, przyszywając jedwabną tasiemkę do rękawa marynarki. Barney otworzył drzwi, wszedł do środka i powiesił kapelusz na drewnianym wieszaku.

– Czy Moishe już wrócił? – zapytał. David kiwnął głową.

– Dziesięć minut temu. Czy pada śnieg? Itzik powiedział, że może padać.

– Pada. Jeszcze nie pozamiatałeś? Robi się późno. Nie chcę, żeby przez cały Shabbes był tutaj bałagan.

– Moishe powiedział, żebym dokończył przyszywanie wstążek. Zamówienie Wojskowej Akademii.

Barney wziął do ręki leżące na biurku rachunki i faktury.

– Okay, jeżeli Moishe tak powiedział…

David wrócił do szycia. Nucił pod nosem jakąś monotonną melodię, która nie miała ani początku, ani końca. Przeglądając rachunki, Barney spojrzał na niego z irytacją, ale nic nie powiedział. David był poczciwym prostaczkiem, golem, gdyby kazał mu się zamknąć, nie zrozumiałby, gotów wybuchnąć płaczem.

To ojciec Barneya zatrudnił Davida w interesie, robiąc uprzejmość jednej ze swoich kuzineh. Wysoki, wielkonosy, z ciałem kształtu gruszki, z długimi, dyndającymi rękami David był trzecim dzieckiem przybranego brata Rivke, sławnego, uzdolnionego ginekologa, doktora Abrahama Steina. Doktor Stein, który mieszkał na Fifth Avenue, chociaż w bardzo skromnej posiadłości, był ojcem trzech wielkonosych córek i Davida. David dopóty był dumą swoich rodziców, dopóki jego umysł nie zatrzymał się w rozwoju, gdy chłopiec miał trzynaście lat. Po serii groteskowych incydentów polegających na tym, że obnażał się przed służącymi oraz przed jedną dystyngowaną pacjentką, doktor Stein, chcąc nie chcąc, poprosił Rivke, żeby przekonała ojca Barneya, aby ten znalazł chłopakowi miejsce u Blitzów. Tłumaczył to dobrem chłopca. Żeby uchronić go przed – no, pewnymi rzeczami.

Rivke, kobieta, której włosy przypominały zwój drutu kolczastego, ostentacyjnie obwieszona granatami, potrafiła zmusić diabła, żeby postąpił tak, jak ona chciała. Ojciec Barneya twierdził, że wwiercała się w jego kości. – Wwierca się w moje kości – mówił, zaciskając przy tym zęby oraz krzywiąc twarz.

A więc David nucił swoją niezbyt skomplikowaną melodię, mając zapewnioną przyszłość, a Barney, zmęczony, szarpiąc pejsy, próbował dowiedzieć się, przeglądając dzisiejszą pocztę, czy przedsiębiorstwo, którym zarządzał, przyniosło zysk czy straty. W dzisiejszych czasach zawsze można było liczyć na mały profit, ale bez Joela nie było łatwo. Moishe był dobry, kiedy trzeba było pośpiesznie wykonać jakieś zamówienie, zdecydować, ile należy kupić materiału; ale Moishe nie lubił odpowiedzialności. Nie martwił się wpływami pieniężnymi, nie dbał o margines opłacalności produkcji. Wierzył – być może całkiem słusznie – że tylko Bóg jest w stanie wpływać na takie rzeczy, a któż ma odwagę mieszać w kaszy Bogu?