Выбрать главу

Przez zakurzone szyby pomieszczenia, w którym stał, Barney mógł zobaczyć część zabałaganionego, niskiego warsztatu, oświetlonego tyloma lampkami gazowymi, że wyglądało jak święte miejsce podczas Chanukah, Święta Światła, ziluminowane tuzinami menorah. Mnóstwo głów pochylonych było nad stołami, jego krojczowie, ich pomocnicy, szwaczki trudzili się przy robocie nad ostatnimi płaszczami wojskowymi dla Akademii; i chociaż niebo za oknem było ciemne jak pokryta nalotem blacha miedzi, a śnieg ciągle padał, żadne z nich, ani na moment, nie podniosło głowy do góry i nie spojrzało w okno. Musieli skończyć zamówienie przed szabatem.

Barney zerknął ponownie na Davida.

– Wracasz do rodziców na Shabbes? - zapytał. – Na Fifth Avenue?

David, nie przestając nucić, wzruszył ramionami.

– A może chciałbyś spędzić Shabbes ze mną oraz moją matką? – zaproponował.

Postarał się, aby pytanie zabrzmiało zupełnie obojętnie. Zaczął się w duchu modlić – o, wstydzie! – żeby David wyjechał na szabat do swojej rodziny. Starał się zapomnieć, ile razy ojciec przyprowadzał do domu oyrech auf Shabbes, czasami nawet brudnego ulicznego muzyka z obojem. Pewnego razu przyprowadził niezwykłego, ekscentrycznego boksera, który uparł się, żeby zgiąć łyżki, a później na powrót je wyprostować. W końcu wszystkie je wyprostował – powiedział ojciec do matki. W jakiś zadziwiający sposób, dzięki swojemu żywiołowemu charakterowi, ojciec Barneya umiał niezręczność przerobić na żart, kłopot na znakomitą zabawę i każdy z tych dni przepojony był miłością rodzinną, przywiązaniem oraz szacunkiem dla gości. W każdym razie tak to wówczas odbierali.

Barney wiedział, że był inny niż ojciec. Bardziej wojowniczy, łatwiej wpadał w złość i był krytyczny wobec ludzkiej słabości. Być może Nowy Jork to sprawił, uodpornił go na krzywdę i stał się mniej tolerancyjny wobec tych wszystkich jęczących shlemielów, którzy wieszali się przy domach swoich przyjaciół. Stwardniał, ponieważ całkiem sam musiał prowadzić interes Blitzów, Krawców, oraz na skutek zmiennych nastrojów swojej matki. Odkąd Joel wyjechał, matce pogorszyło się i pewnego ranka przyłapał ją, jak rozcinała nożem materac Joela w przekonaniu, że Joel ukrył się w środku, żeby ją drażnić, żeby drwić ze swojej drogiej, szalonej matki.

David skończył przyszywać tasiemkę, odgryzł koniec nitki i bezmyślnie spojrzał na Barneya.

– Tak – odpowiedział. – Chciałbym.

– Doskonale – powiedział Barney bez entuzjazmu swoim amerykańskim akcentem. – Porozmawiam tylko z Moishe, dowiem się, jak sprawy stoją, i możemy iść.

Wszedł do warsztatu, idąc między ławkami w kierunku przeciwległej ściany. Zazwyczaj pomieszczenie było gwarne, pracownicy śmiali się i żartowali. W końcu nikt ich nie zmuszał, żeby zaharowywali się na śmierć. Ale tego popołudnia, kiedy niespełna dwie godziny brakowało do zachodu słońca, pokój tętnił pracą, nikt nie rozmawiał, słychać było jedynie nożyce tnące materiał oraz syczenie gazu.

W narożniku, gdzie zmagazynowano tuziny bel samodziału, tweedu oraz innych materiałów, Irving i Hyman przycinali ostatnie kieszenie do mundurów; obok nich siedział na stołku młody Benjamin, który pilnie nawlekał igły. Irving i Hyman, mężczyźni ze srebrzystymi włosami, byli najlepszymi krojczymi Blitzów. „Tnij! – zwykł mówić ojciec Barneya. – Tych dwóch uszyłoby ci płaszcz z arkusza papy i jeszcze byłbyś z niego dumny". Wyglądali jak bracia, chociaż wcale nimi nie byli. Irving, w okularach krótkowidza zsuniętych na koniec nosa, o twarzy przypominającej puszczyka, wyemigrował z Monachium. Hyman, którego czarna kamizelka zawsze naszpikowana była błyszczącymi igłami, przywiózł swoją rodzinę do Nowego Jorku z Zamościa w Polsce. Ale byli nierozłączni. Święta spędzali razem, razem łowili ryby z mola na Stanton Street i opowiadali te same, dziwaczne dowcipy, z których Barney śmiał się do rozpuku.

– Sprzedałeś Meybergowi peleryny? – zapytał Ir-ving, nie podnosząc głowy, kiedy Barney podszedł bliżej.

– Wezmą pół tuzina, na próbę.

– Na próbę? – zdziwił się Hyman. – Materiał, z którego je zrobiliśmy, to shmattel Powinni wiedzieć, że płaszcze są kiepskimi aktorami bez próby.

Barney skrzywił się. Jedna ze szwaczek podniosła głowę do góry; była nią łagodnego usposobienia i bardzo pojętna Sarah Feinberg. Musnął dłonią jej ramię, kiedy przechodził obok.

Moishe siedział przy oknie, poddając mundury dokładnej inspekcji, sprawdzał, czy szwy trzymają oraz czy dobrze przyszyte są guziki. Moishe był małym tłuściochem z obwisłymi policzkami oraz z łysiną na czubku głowy, otoczoną rzadkimi, ryżymi kłaczkami. Cała jego głowa przypominała jajo legendarnego ptaka Roka. Jego brzuch, napęczniały od klusek matzo i chleba, którymi przez lata Moishe sobie dogadzał, żył własnym życiem; czasami Irving wpatrywał się w niego z uwagą i wołał:

– Jak leci, bubeleh?

– Co słychać, Barney? – zapytał Moishe, rozkładając arkusz bibuły na kolejnej złożonej marynarce. Potarł palcem lewe oko, co oznaczało, że był zmęczony.

– Kończycie? – zapytał Barney. – Chciałbym zamknąć za dwadzieścia minut.

– Prędzej za godzinę – powiedział Moishe, wychylając się, żeby odebrać następną marynarkę od Benjamina.

Barney spojrzał przez okno. Śnieg przestawał padać, a chmury wiszące nad wybrzeżem w Jersey zaczynały jaśnieć: atmosfera jak na płótnie Berniniego, Ekstaza św. Teresy. Promienie słoneczne odbijały się od mokrych dachów, ulice zapełniały się powozami, hałas kół stawał się coraz głośniejszy.

– Posłuchaj, przecież nie musicie wysyłać mundurów dzisiaj – powiedział Barney, rozglądając się dookoła. – Możecie to zrobić w poniedziałek rano. Wyślecie je przez posłańca.

Moishe nieznacznie wzruszył ramionami, nie przerywając składania rękawów marynarki.

– Moishe – nalegał Barney. – Przecież to nie ma znaczenia. Zanim spakujesz całe zamówienie, wszyscy z Akademii Wojskowej wyjadą na weekend do domów. Mogą być goyim, ale mają swoje rodziny, podobnie jak i my. Myślisz, że będą czekać na mundury, nerwowo obgryzając paznokcie?

– Obiecaliśmy, że dostarczymy dzisiaj – powiedział spokojnie Moishe. Spojrzał na Barneya małymi, bezkompromisowymi oczkami, które wyglądały jak rodzynki w chlebie. – My u Blitzów, jeżeli mówimy dzisiaj, to znaczy nie mniej nie więcej jak dzisiaj. Nie jutro, nie siedemnastego dnia Tammuza w przyszłym roku. Dzisiaj!

Barney powstrzymał się od uśmiechu, patrząc z zainteresowaniem, jak Moishe składa następne rękawy, jak przesadnym ruchem swojej pulchnej ręki strzepuje kawałek nitki, która przyczepiła się do materiału. Następnie powiedział:

– Chciałbym ci przypomnieć, Moishe, że nazywasz się Teitelbaum, nie Blitz. Ja jestem Blitz i kiedy mówimy u Blitzów, to moja medina, nie twoja. Za dwadzieścia minut zamykamy bez względu na to, czy skończycie, czy też nie.

Moishe podrzucił głowę do góry jak mors, który próbuje wydostać się na powierzchnię wody.