Выбрать главу
Ucieszyły się niedźwiedzie: – Prowadź, prowadź nas, sąsiedzie!
Poszli razem leśną drogą. Sam Witalis, prężąc ogon, Uroczyście szedł na przedzie. A za lisem w ślad – niedźwiedzie: Cztery stare, jeden młody. Poszli nocą do zagrody, Lis obejrzał parkan, chatkę I pociągnął za kołatkę. – Któż to straszy dzieci nocą? Kto przychodzi tu i po co?
– To Witalis – lis odrzecze. – Proszę, otwórz mi, człowiecze, Z chlewu zabrać chcę prosiaki, Bo mam dziś apetyt taki.
Po tych słowach lis dał nurka, A tymczasem od podwórka Psów zjawiła się gromada. Każdy szczeka i ujada, Każdy groźnie zęby szczerzy, Każdy gryzie, gdzie należy, Aż niedźwiedzie, pełne trwogi, Powiedziały sobie: – W nogi! Ratuj, lisie Witalisie! Ale psom aż w ślepiach skrzy się I popadły w ferwor taki, Że fruwały tylko kłaki.
Lis tymczasem, sunąc boczkiem, Wbiegł przez furtkę drobnym kroczkiem, Po szelmowsku mrugnął oczkiem, Wszedł ostrożnie od kurnika, Porwał kaczkę, gęś, indyka, Trzy kurczaki i perliczkę, Związał wszystko to rzemyczkiem I, nie tracąc chwili czasu, Pobiegł z łupem swym do lasu.
A niedźwiedzie, nieszczęśliwe, Pogryzione, na wpół żywe, Kulejące, głodne, chore, Odszukały lisią norę.
– Przydybaliśmy cię, rybko! Dosyć żartów! Wyłaź szybko, Wyłaź, lisie Witalisie!
Lis Witalis już – po rysie Na lusterku – poznał snadnie, Że nań gniew niedźwiedzi spadnie. Widząc, że mu coś zagraża, Lis ukazał się w bandażach, W plastrach, szmatach i gałganach: – Spójrzcie, cały jestem w ranach! Ogon strasznie mam zwichnięty, Pokąsane wszystkie pięty: Narażałem własne życie, By was bronić należycie. Wojna była nie na żarty, Psy walczyły jak lamparty, W sposób groźny i zażarty. Lecz wyjawić mogę skromnie, Że daleko im jest do mnie: Gdym wyskoczył zza chałupy, Padły pierwsze cztery trupy, Jeden pies już po minucie W przerażeniu wielkim uciekł, Drugi chciał go wziąć w obronę, Więc zabiłem go ogonem. Cztery dalsze, poranione, Położyły się pod płotem I skonały wkrótce potem, A jedynie niedobitki Was napadły w sposób brzydki. Cóż, dostaliście po skórze. A dlaczego? Boście tchórze! Zawstydziło to niedźwiedzi, Brak im było odpowiedzi, Więc nie żaląc się nikomu Poszły głodne spać do domu. – Żegnaj, lisie Witalisie!
Spać lisowi ani śni się! Do swej jamy szybko wrócił, Zdjął bandaże, plastry zrzucił, Zerknął w lustro z miną błogą I przyczesał sobie ogon.
Potem przyniósł chrustu wiązkę, Żeby upiec sobie gąskę. Gąska taka była wściekła, Że na ogniu raka spiekła, Lecz z natury była miła, Więc się pięknie zrumieniła I Witalis porcję tłustą Zjadł z jabłkami i kapustą.

IV

W czas zimowej chłodnej pory Wyszedł lis ze swojej nory: – Do mnie, wszystkie głodomory, Do mnie, z lasów, z kniei, z chaszczy! Mam ja coś dla każdej paszczy! Kto nie dojadł, ten się naje! Znam zwierzęce obyczaje, Znam zwierzęce apetyty I mam pomysł znakomity, Żeby każdy z was był syty.
Zewsząd zbiegły się zwierzęta, Bo dla zwierząt to przynęta, Pokąd iskra życia tli się. – Gadaj, lisie Witalisie, Przybywamy całą zgrają, Bo nam kiszki marsza grają. Opowiadaj, lisie, ściśle O niezwykłym swym pomyśle!
Lis tych słów uważnie słuchał, Po czym rzekł zdejmując z ucha Swój kapelusz zawadiacki: – Umiem piec ze śniegu placki. Mam do tego obok, w lasku, Piec własnego wynalazku. Kto dostarczy kupę śniegu I dorzuci mi do tego Połeć sadła lub słoniny, Ten w niespełna pół godziny Prosto z pieca na śniadanie Placków tłustych niesłychanie Pełny taki wór dostanie.
Mówiąc to potrząsnął worem, Że aż z wora nad otworem Buchnął, mile łechcąc w chrapach, Pieczonego ciasta zapach. Zaś Witalis prawił dalej:
– Mnie bynajmniej się nie pali, Takie placki stale jadam, Ale sobie trud ten zadam, By wyżywić was do wiosny, Bo wasz wygląd jest żałosny.
Co za placki! Szkoda gadać! Mógłbym tydzień opowiadać O ich cudnym aromacie, O ich smaku! Otóż macie.
Z tymi słowy wyjął z wora Placków tuzin czy półtora I sam zjadł je z apetytem, Pomlaskując sobie przy tym.
Po szelmowskim tym popisie Padły głosy: – Witalisie, Co się zjadło, to przepadło, Dostarczymy śnieg i sadło, Uczta będzie wyśmienita, Chcemy najeść się do syta, Chcemy placki mieć – i kwita!
Lis przyczesał sobie ogon: – Placki jutro być już mogą.
Więc nazajutrz bardzo wcześnie, Gdy las tonął jeszcze we śnie, Tłumy zwierząt szły w szeregu, Wlokąc całe góry śniegu, A do tego jeszcze sadło – Tyle, ile go przypadło.
Lis już stał przed swoją norą. Spojrzał: owszem, sadła sporo! Pełen werwy i ochoty Wziął się zaraz do roboty, Zdjął kapelusz, duchem skoczył, Z pięćset śnieżnych kul utoczył, Każdą spłaszczył szybkim ruchem, Tak jak robi się z racuchem, Schwycił sadło i rzetelnie Wysmarował nim patelnię;