Выбрать главу

Chmee odnalazł ekwipunek próżniowy w jednym z licznych schowków. Nałożył na siebie coś, co wyglądało jak przezroczysty wieloczłonowy balon. Był zniecierpliwiony i rozdrażniony.

— Louis! Ubieraj się! — ponaglał.

Tamten wciągnął elastyczny jednoczęściowy skafander, ściśle przylegający do ciała, zamocował kulisty hełm i plecak. Był to standardowy ekwipunek; skafander przepuszczał pot, tak że ciało samo pozbywało się nadmiaru ciepła. Louis założył dodatkowo luźny, srebrzysty kombinezon. Na zewnątrz bywało zimno.

Śluza powietrzna mogła pomieścić trzy osoby. To dobrze. Louis potrafił sobie wyobrazić sytuację, że czeka na zewnątrz, podczas gdy śluza powtarza cykl dla kogoś innego. Jeśli nawet Najlepiej Ukryty nie przewidywał nagłych wypadków, przygotował się na nie. Kiedy powietrze zostało zastąpione przez próżnię, płuca człowieka rozszerzyły się. Zacisnął „pas” — szeroką, elastyczną taśmę wokół talii, która miała mu pomóc w oddychaniu.

Chmee dużymi krokami wyszedł z lądownika i z „Igły” w noc. Kompan wziął torbę z narzędziami i ruszył za nim lekkim truchtem.

Poczucie wolności było raptowne, niebezpieczne. Louis przypo­mniał sobie, że komunikator w jego skafandrze obejmuje swym zasięgiem również Najlepiej Ukrytego. Należało powiedzieć sobie pewne rzeczy, i to wkrótce, ale tak, żeby lalecznik nie usłyszał.

Coś było nie w porządku z proporcjami. Częściowo zdemon­towane statki były zbyt duże. Horyzont wydawał się zbyt blisko i rysował się zbyt ostro. Bezkresna czarna ściana przecinała rozjarzone gwiazdami, jakby znajome niebo na pół. W próżni kształty obiektów odległych nawet o setki tysięcy mil są wyraźne i czyste.

Najbliższy statek, ten nietknięty, wydawał się stać w odległości pół mili. W rzeczywistości było to ponad milę. Podczas ostatniej wyprawy Louis zawsze niewłaściwie oceniał skalę przedmiotów, a dwadzieścia trzy lata nie wyleczyły go z tego.

Sapiąc dotarł do ogromnego statku i przekonał się, że w jedną z nóg do lądowania wmontowano ruchome schody. Starożytna maszyneria oczywiście nie działała. Mozolnie wspiął się na górę.

Chmee próbował uruchomić mechanizm wielkiej śluzy. Z torby, którą przyniósł Louis, wyłowił chwytak.

— Lepiej byłoby nie wypalać drzwi — powiedział. — Jest napięcie. — Podważył pokrywę i zaczął majstrować we wnętrz­nościach.

Zewnętrzne drzwi zamknęły się. Wewnętrzne otworzyły w pus­tkę i ciemność. Kzin włączył swoją laserową latarkę.

Człowiek czuł się trochę nieswojo. Statek pomieściłby praw­dopodobnie mieszkańców małego miasta. Łatwo się było tu zgubić.

— Musimy znaleźć szyby inspekcyjne — stwierdził. — Przyda­łoby się wtłoczyć powietrze do statku. W tym wielkim hełmie nie zmieścisz się w przejściu zbudowanym dla ludzi.

Weszli do korytarza, który zakręcał zgodnie z krzywizną kadłuba. Znajdowały się tam drzwi sięgające Louisowi nieco nad głowę. Otworzył jedne z nich. Zobaczył małe mieszkalne kajutki z kojami i opuszczanymi fotelami dla humanoidalnych istot jego rozmiarów.

— Sądzę, że te statki zbudowali współplemieńcy Halrloprillalar.

— Wiedzieliśmy o tym. Jej współplemieńcy zbudowali również Pierścień — odparł Chmee.

— Tego nie zrobili — sprzeciwił mu się kompan. — Za­stanawiałem się, czy zbudowali te statki, czy przejęli je od kogoś innego.

W ich hełmach odezwał się Najlepiej Ukryty:

— Louis? Halrloprillalar powiedziała ci, że jej współplemieńcy zbudowali Pierścień. Sądzisz, że kłamała?

— Tak.

— Dlaczego?

Kłamała również w innych sprawach. Louis nie powiedział tego na głos.

— Styl. Wiemy, że budowali miasta. Wszystkie te latające budynki, które miały świadczyć o bogactwie i potędze. Pamiętacie podniebny zamek, latającą budowlę z komnatą map? Nessus zabrał stamtąd taśmy.

— Przejrzałem je — oznajmił lalecznik.

— Był tam również tron na podwyższeniu i druciana rzeźba czyjejś głowy, wielka jak dom! Gdybyś potrafił zbudować Pierś­cień, zawracałbyś sobie głowę podniebnym zamkiem? Nie wierzę w to. Nigdy w to nie wierzyłem.

— Chmee?

— Musimy zaakceptować sąd Louisa w sprawach ludzi — odpowiedział kzin.

Skręcili w prawo, w prostopadły korytarz. Tutaj znajdowało się jeszcze więcej sypialnych kajut. Louis dokładnie zbadał jedną z nich. Interesujący okazał się skafander ciśnieniowy. Przymocowany na ścianie jak trofeum myśliwskie, jednoczęściowy, z mnós­twem zamków błyskawicznych, z których wszystkie były otwarte. Gotowy do użycia na wypadek awarii.

Kzin czekał niecierpliwie, podczas gdy Louis zapiął zamki j odsunął się o krok w tył, żeby sprawdzić efekt.

Uwypukliły się stawy. Kolana, ramiona i łokcie przypominały kantalupy, a dłonie garść orzechów nawleczonych na sznurek. Część twarzowa była mocno wysunięta do przodu; poniżej znajdowały się wskaźniki mocy i rezerwy powietrza.

— No i co? — warknął kzin.

— Nic z tego, potrzebuję więcej dowodów. Chodźmy.

— Więcej dowodów na co?

— Sądzę, że wiem, kto zbudował Pierścień… i dlaczego jego mieszkańcy tak bardzo przypominają ludzi. Ale czemu zbudowali coś, czego nie potrafili chronić? To nie ma sensu.

— Gdybyśmy to przedyskutowali…

— Nie, jeszcze nie. Idziemy.

Dotarli do osi statku. Zbiegało się tu pół tuzina promieniście ułożonych korytarzy, a w górę i w dół prowadził szyb z drabinką. Ściany były pokryte wykresami pełnymi szczegółowych pikto­gramów.

— Bardzo wygodne — ocenił Louis. — Prawie jakby nas mieli na myśli.

— Języki się zmieniają — stwierdził kzin. — Te istoty okiełznały relatywistyczne wiatry. Wieki mogły dzielić załogi kolejnych statków. Tego rodzaju pomoc była potrzebna. Dzięki podobnym środkom utrzymaliśmy nasze imperium w całości, przed wojnami z rasą ludzi. Louis, nie widzę tu nigdzie uzbrojenia.

— Port również nie ma żadnej obrony. W każdym razie niczego rzucającego się w oczy. — Człowiek wodził palcem po wykresach. — Galeria, szpital, sekcja mieszkalna… znajdujemy się teraz w sekcji mieszkalnej. Trzy sterownie… to chyba przesada.

— Jedna dla silników Bussarda i przestrzeni międzygwiezdnej. Druga dla napędu plazmowego i manewrów wewnątrz zamiesz­kanych układów oraz dla uzbrojenia, jeśli w ogóle tu jakieś jest. Trzecia dla systemu podtrzymywania życia, właśnie ta, oznaczona przez wiatr wiejący korytarzem.

— Mając opanowany proces transmutacji, stosowaliby napęd konwersyjny — wtrącił Najlepiej Ukryty.

— No, niekoniecznie. Tak potężny podmuch promieniowania zrobiłby niezłe piekło w zamieszkanym układzie — skomentował Louis. — Ha! Oto nasze szyby prowadzące do… generatorów czerpakowych, silników termojądrowych, zbiorników paliwa. Najpierw musimy dotrzeć do systemu podtrzymywania życia. Dwa poziomy w górę, tędy.

* * *

Sterownia była mała: wyściełana ławka na wprost trzech ścian przełączników i wskaźników. Po dotknięciu framugi drzwi, ściany oraz tarcze instrumentów rozjarzyły się bladożółtym światłem. Oczywiście nie dało się ich odczytać. Piktogramy dzieliły przyrządy na grupy obsługujące różne systemy statku: usuwania nieczystości, uzdatniania wody, powietrza, regeneracji żywności.

Louis zaczął pstrykać przełącznikami. Te najczęściej używane były duże i łatwo dostępne. Przestał, kiedy usłyszał świszczący dźwięk. Wskaźnik ciśnienia na piersi jego skafandra wędrował w górę. Panowało niskie ciśnienie przy zawartości czterdziestu procent tlenu. Wilgotność była mała, ale wykrywalna. Żadnych szkodliwych substancji.