Выбрать главу

Uklękła obok Lyry i odgarnęła wilgotne włosy z uśpionej twarzy, zanim pochyliła się i pocałowała córkę w policzek. Potem podniosła na Amę smutne spojrzenie pełne miłości i uśmiechnęła się tak dzielnie, że dziewczynce łzy napłynęły do oczu.

Pani Coulter wzięła Amę za rękę, razem wróciły do wylotu jaskini i zobaczyły ojca dziewczynki patrzącego niespokojnie z dołu. Kobieta złożyła dłonie i ukłoniła mu się, a on z ulgą odwzajemnił ukłon, kiedy jego córka, skłoniwszy się pani Coulter i zaczarowanej śpiącej, zbiegła ze zbocza w zapadającym zmierzchu. Ojciec i córka jeszcze raz pokłonili się jaskini, po czym odeszli i znikli w mroku pod gałęziami potężnych rododendronów.

Pani Coulter spojrzała na wodę na piecyku, która prawie wrzała.

Przykucnąwszy, wrzuciła do rondla trochę suchych liści, szczyptę z jednego woreczka, dwie szczypty z drugiego, i dodała trzy krople bladożółtego oleju. Wymieszała energicznie zawartość, odliczając w pamięci, aż minęło pięć minut. Wtedy zdjęła rondelek z piecyka i usiadła, żeby zaczekać, aż płyn wystygnie.

Wokół leżało trochę sprzętu z obozu nad błękitnym jeziorem, gdzie umarł sir Charles Latrom: śpiwór, plecak ze zmianą ubrania i przyborami do mycia, i tak dalej. Była też brezentowa walizka z twardą drewnianą ramą, wyściełana kapokiem, zawierająca rozmaite przyrządy oraz pistolet w kaburze.

Wywar stygł szybko w chłodnym powietrzu; jak tylko osiągnął temperaturę krwi, pani Coulter przelała go ostrożnie do metalowego dzbanka i zaniosła w głąb jaskini. Dajmon-małpa odrzucił sosnową szyszkę i podążył za nią.

Pani Coulter starannie ustawiła dzbanek na niskim głazie i uklękła obok śpiącej Lyry. Złota małpa przykucnęła po drugiej stronie, gotowa schwytać Pantalaimona, gdyby się zbudził.

Lyra miała wilgotne włosy, jej oczy poruszały się pod zamkniętymi powiekami. Zaczęła się wiercić; pani Coulter zauważyła drganie jej powiek, kiedy wcześniej ją pocałowała, więc wiedziała, że wkrótce Lyra całkiem się rozbudzi.

Wsunęła dłoń pod głowę dziewczyny, a drugą ręką odgarnęła jej z czoła wilgotne pasmo włosów. Lyra rozchyliła wargi i jęknęła cicho; Pantalaimon przysunął się bliżej do jej piersi. Złota małpa nie odrywała wzroku od dajmona Lyry, a jej czarne paluszki ściskały brzeg śpiwora.

Wystarczyło jedno spojrzenie pani Coulter, żeby małpa puściła śpiwór i z powrotem odsunęła się na szerokość dłoni. Kobieta ostrożnie dźwignęła córkę tak, że jej ramiona oderwały się od ziemi, a głowa opadła na bok. Lyra złapała oddech, na wpół uniosła ciężkie powieki. Zamrugała.

– Roger – wymamrotała. – Roger... gdzie jesteś... nie widzę...

– Ciii – szepnęła jej matka – ciii, kochanie, wypij to.

Przyłożyła dzbanek do ust Lyry i przechyliła, żeby płyn zwilżył wargi dziewczynki. Język Lyry wyczuł wilgoć i wysunął się, żeby ją zlizać, a wtedy pani Coulter wlała jej trochę więcej naparu do ust, bardzo ostrożnie, czekając, aż przełknie każdą porcję, zanim podała następną.

Trwało to kilka minut, w końcu jednak dzbanek został opróżniony i pani Coulter znowu położyła córkę na posłaniu. Jak tylko głowa Lyry dotknęła ziemi, Pantalaimon z powrotem ułożył się na jej gardle. Jego złotorude futerko było równie wilgotne jak jej włosy. Oboje ponownie zapadli w głęboki sen.

Złocista małpa zwinnie wróciła do wylotu jaskini i znowu usiadła, obserwując ścieżkę. Pani Coulter zanurzyła kawałek flaneli w misce z zimną wodą i obmyła twarz Lyry, a potem rozpięła śpiwór i przetarła jej szyję i ramiona, ponieważ dziewczynka była zgrzana. Potem wzięła grzebień i delikatnie rozczesała splątane włosy Lyry, sczesała z czoła i zrobiła schludny przedziałek.

Zostawiła śpiwór otwarty, żeby dziewczynka ochłonęła, i rozpakowała zawiniątko przyniesione przez Amę: kilka płaskich bochenków chleba, kostka prasowanej herbaty, trochę lepkiego ryżu zawiniętego w duży liść. Czas rozpalić ognisko. Górski chłód dotkliwie kąsał w nocy. Pracując metodycznie, zeskrobała trochę suchej hubki, ułożyła ognisko i zapaliła zapałkę. Następna sprawa: kończyły się zapałki i nafta do piecyka; odtąd trzeba będzie podtrzymywać ogień w dzień i w nocy.

Jej dajmon był niezadowolony. Nie podobało mu się to, co robiła w jaskini, a kiedy próbował wyrazić obawy, opędzała się od niego. Odwrócił się więc tyłem na znak pogardy i strzelał w ciemność łuskami z sosnowej szyszki. Kobieta nie zwracała na niego uwagi, zręcznie rozpaliła ognisko i nastawiła w rondelku wodę na herbatę.

Niemniej jego sceptycyzm wpłynął na nią i kiedy kruszyła do wody ciemnoszarą cegiełkę herbaty, zastanawiała się, co właściwie tutaj robi, czy już całkiem zwariowała i co się stanie, kiedy Kościół się dowie. Złocista małpa miała rację. Pani Coulter ukrywała nie tylko Lyrę; ukrywała własne wątpliwości.

Z ciemności wyszedł mały chłopiec, przestraszony i pełen nadziei, powtarzając szeptem:

Lyra... Lyra... Lyra...

Za nim stały inne postacie, jeszcze bardziej mgliste niż on, jeszcze bardziej milczące. Wydawały się należeć do tej samej grupy i tego samego gatunku, ale nie miały widocznych twarzy i słyszalnych głosów; głos chłopca ani razu nie wzniósł się ponad szept, twarz zaś była rozmazana i niewyraźna, jakby na wpół zapomniana.

Lyra... Lyra... Gdzie oni byli?

Na rozległej równinie, gdzie żadne światło nie padało z nieba ciemnego i ciężkiego jak żelazo, gdzie mgła przesłaniała horyzont ze wszystkich stron. Ziemia była naga, ubita twardo przez miliony stóp, chociaż te stopy ważyły mniej niż piórka; więc to czas ubił płasko ziemię, chociaż czas zatrzymał się w tym miejscu; więc widocznie tak musiało być. To było ostatnie miejsce, koniec wszystkich światów.

Lyra...

Dlaczego tam byli?

Zostali uwięzieni. Ktoś popełnił zbrodnię, chociaż nikt nie wiedział, jaką zbrodnię, kim był sprawca ani jaka władza wydała wyrok.

Dlaczego ten mały chłopiec powtarzał imię Lyry?

Nadzieja.

Kim oni byli?

Duchy.

Lyra nie mogła ich dotknąć, chociaż bardzo się starała. Jej zdezorientowane dłonie wciąż przechodziły na wylot, a mały chłopiec wciąż stał i prosił.

Roger – powiedziała, ale jej głos zabrzmiał jak szept. – Och, Roger, gdzie jesteś? Co to za miejsce?

To świat zmarłych, Lyro... nie wiem, co robić... nie wiem, czy zostanę tu na zawsze, i nie wiem, czy zrobiłem coś złego, bo próbowałem być grzeczny, ale nienawidzę tego, boję się tego wszystkiego, nienawidzę tego...

A Lyra powiedziała:

Ja...

2. Balthamos i Boruch

A duch szedł przed twarzą moją, tak iż włosy wstały na ciele mojem.
Księga Hioba

– Cicho – powiedział Will. – Tylko bądź cicho. Nie przeszkadzaj mi.

Lyra właśnie została pojmana, Will dopiero co zszedł ze szczytu góry, czarownica niedawno zabiła jego ojca. Will zapalił małą blaszaną latarkę, którą wyjął z tobołka ojca, za pomocą suchych zapałek, które również tam znalazł, i przykucnął pod osłoną skały, żeby otworzyć plecak Lyry.

Pogrzebał w środku zdrową ręką i znalazł ciężki aletheiometr owinięty w aksamit. Przyrząd połyskiwał w świetle latarni. Will wyciągnął go do dwóch postaci, które stały za nim, postaci, które nazywały siebie aniołami.