Выбрать главу

– Umiecie to odczytać?

– Nie – odpowiedział głos. – Chodź z nami. Musisz pójść. Chodź teraz do Lorda Asriela.

– Kto wam kazał śledzić mojego ojca? Mówiłyście, że nie wiedział, że go śledzicie. Ale on wiedział – oświadczył gwałtownie Will. – Uprzedził mnie, że przyjdziecie. Wiedział więcej, niż wam się zdaje. Kto was wysłał?

– Nikt nas nie wysłał. Tylko my same – odparł głos. – Chcemy służyć Lordowi Asrielowi. A co ten martwy człowiek chciał, żebyś zrobił z nożem?

Will zawahał się mimo woli.

– Kazał mi go zanieść do Lorda Asriela – przyznał.

– Więc chodź z nami.

– Nie. Nie pójdę, dopóki nie znajdę Lyry.

Owinął aksamitem aletheiometr i włożył do swojego plecaka. Zasznurował plecak, zarzucił na siebie ciężki ojcowski płaszcz dla osłony przed deszczem i usiadł na ziemi, wpatrując się uparcie w dwa cienie.

– Czy mówicie prawdę? – zapytał.

– Tak.

– Więc jesteście silniejsze od ludzi czy słabsze?

– Słabsze. Wy macie prawdziwe ciała, my nie. A jednak musisz pójść z nami.

– Nie. Jeśli jestem silniejszy, musicie mnie słuchać. Poza tym mam nóż, więc mogę wam rozkazywać: pomóżcie mi znaleźć Lyrę. Wszystko mi jedno, ile czasu to zajmie, najpierw ją znajdę, a potem pójdę do Lorda Asriela.

Dwie postacie milczały przez kilka sekund. Potem odpłynęły i rozmawiały ze sobą, chociaż Will nie słyszał ani słowa.

Wreszcie znowu się zbliżyły i usłyszał:

– Dobrze, popełniasz błąd, chociaż nie dajesz nam wyboru. Pomożemy ci znaleźć to dziecko.

Will próbował przebić wzrokiem ciemność i przyjrzeć im się dokładniej, ale deszcz zalewał mu oczy.

– Podejdźcie bliżej, żebym was obejrzał – poprosił. Cienie zbliżyły się, ale wyglądały jeszcze bardziej niewyraźnie.

– Czy zobaczę was lepiej w dziennym świetle?

– Nie, gorzej. Nie mamy wysokiej rangi wśród aniołów.

– No, skoro was nie widzę, nikt inny też was nie zobaczy, więc możecie tak zostać. Idźcie się rozejrzeć za śladami Lyry. Nie mogła odejść daleko. Kobieta... zabrała ją kobieta... będą razem. Idźcie poszukać, a potem wróćcie i powiedzcie mi, co znalazłyście.

Anioły uniosły się w burzliwą noc i zniknęły. Will poczuł, że przytłacza go wielki ciężar; już przed walką z ojcem zostało mu niewiele sił, a teraz był wykończony. Chciał tylko zamknąć oczy, zapuchnięte i piekące od łez.

Naciągnął płaszcz na głowę, przycisnął plecak do piersi i momentalnie zasnął.

– Nigdzie – powiedział głos.

Will usłyszał go w głębinach snu i usiłował się obudzić. Wreszcie (co zajęło prawie minutę, ponieważ tak mocno spał) zdołał otworzyć oczy na jasne światło poranka.

– Gdzie jesteś? – zapytał.

– Obok ciebie – odpowiedział anioł. – Tutaj.

Słońce niedawno wstało, skały pokryte mchem i porostami lśniły w porannym blasku, ale nigdzie nie widać było mglistej postaci.

– Mówiłem, że w dzień będzie trudniej – ciągnął głos. – Najlepiej nas widać w półmroku, o zmierzchu lub o świcie; trochę gorzej w ciemnościach; najgorzej w słońcu. Mój towarzysz i ja przeszukaliśmy podnóża góry i nie znaleźliśmy ani kobiety, ani dziecka. Ale jest tam jezioro błękitnej wody, nad którym musiała obozować. Leży tam martwy mężczyzna i czarownica zjedzona przez upiora.

– Martwy mężczyzna? Jak wygląda?

– Przekroczył sześćdziesiątkę. Mięsisty, o gładkiej skórze. Srebrnosiwe włosy. Ubrany bogato, zostały na nim ślady mocnego zapachu.

– Sir Charles – stwierdził Will. – To na pewno on. Widocznie pani Coulter go zabiła. No, przynajmniej jedna dobra wiadomość.

– Zostawiła ślady. Mój towarzysz ją śledzi i powróci, kiedy dowie się, dokąd poszła. Ja zostanę z tobą.

Will podniósł się i rozejrzał dookoła. Burza oczyściła powietrze, poranek był rześki i pogodny, co tylko podkreślało ponury charakter najbliższej scenerii – wokół leżały zwłoki kilku czarownic, które eskortowały Willa i Lyrę na spotkanie z jego ojcem. Padlinożerna wrona rozdzierała już brutalnym dziobem twarz jednej z nich, a w górze krążył większy ptak, jakby wybierał najsmakowitszy łup.

Will obejrzał wszystkie ciała po kolei, ale żadne nie należało do Serafiny Pekkali, królowej klanu czarownic, najlepszej przyjaciółki Lyry. Potem przypomniał sobie: chyba odleciała niedługo przed zmierzchem, żeby załatwić jakąś inną sprawę.

Więc może jeszcze żyła. Pocieszyła go ta myśl i rozejrzał się, szukając jej śladów na horyzoncie, ale wszędzie widział tylko błękitne niebo i ostre skały.

– Gdzie jesteś? – zapytał anioła.

– Obok ciebie – odpowiedział głos – jak zawsze.

Will spojrzał w lewo, skąd dochodził głos, ale niczego nie zobaczył.

– Więc nikt cię nie widzi. Czy ktoś inny może cię usłyszeć tak wyraźnie jak ja?

– Nie, jeśli szepczę – odparł cierpko anioł.

– Jak się nazywasz? Czy macie imiona?

– Tak, mamy. Nazywam się Balthamos. Mój towarzysz nazywa się Baruch.

Will zastanowił się, co robić. Jeśli wybierze jedną drogę z wielu, wszystkie niewybrane zgasną jak zdmuchnięty płomień świecy, jakby nigdy nie istniały. W tej chwili wszystkie wybory Willa istniały jednocześnie. Ale żeby zachować je wszystkie, należało nic nie robić. Musiał w końcu dokonać wyboru.

– Wrócimy na dół – oznajmił. – Pójdziemy do jeziora. Może tam jest coś, co mi się przyda. Zresztą i tak pić mi się chce. Wybiorę drogę, a ty możesz mną pokierować, jeśli zabłądzę.

Dopiero po kilku minutach schodzenia po skalistym zboczu, gdzie nie prowadził żaden szlak, Will zorientował się, że ręka go nie boli. Właściwie nie myślał o swojej ranie, odkąd się obudził.

Przystanął i spojrzał na szorstki materiał, którym ojciec owinął mu rękę po walce. Szmata lepiła się od maści nałożonej na ranę, ale nie widać było ani śladu krwi. Uporczywe krwawienie po utracie palców tak go wyczerpało, że teraz serce w nim podskoczyło z radości.

Na próbę poruszył palcami. Prawda, rany wciąż bolały, ale inaczej: nie był to głęboki, męczący ból z poprzedniego dnia, tylko stępione, złagodzone pieczenie. Czuł, że rana się goi. Dzięki ojcu. Zaklęcie czarownic zawiodło, ale ojciec go uleczył.

Podniesiony na duchu, ruszył dalej w dół zbocza.

Potrzebował trzech godzin i kilku wskazówek, żeby dotrzeć do małego błękitnego jeziora. Zanim je odnalazł, był zgrzany i spragniony, w palącym słońcu płaszcz ciążył mu coraz bardziej; chociaż pożałował, kiedy go zdjął, bo spiekł sobie kark i nagie ramiona. Rzucił płaszcz i plecak, przebiegł ostatnie kilka metrów, padł na twarz i łykał haustami lodowatą wodę. Woda była tak zimna, że rozbolały go zęby i głowa.

Zaspokoiwszy pragnienie, usiadł i rozejrzał się dookoła. Poprzedniego dnia nie był w stanie dostrzec szczegółów, teraz jednak zobaczył wyraźnie intensywną barwę wody i usłyszał przenikliwe brzęczenie owadów.

– Balthamos?

– Zawsze przy tobie.

– Gdzie jest ten martwy mężczyzna?

– Za wysoką skałą na prawo.

– Czy są w pobliżu jakieś upiory?

– Nie, nie ma.

Will podniósł plecak i płaszcz i ruszył brzegiem jeziora do skały, którą wskazał Balthamos.

Za nią zobaczył małe obozowisko, z pięcioma czy sześcioma namiotami i resztkami ognisk. Zszedł na dół ostrożnie na wypadek, gdyby ktoś jeszcze żył i ukrywał się.

Lecz panowała tam całkowita cisza, tylko nieznacznie zakłócana przez głosy owadów. Namioty stały milczące, na spokojnej tafli wody jeszcze rozchodziły się powoli kręgi od miejsca, gdzie wcześniej pił. Wzdrygnął się, kiedy coś zielonego mignęło obok jego stopy, ale to była tylko mała jaszczurka.