Выбрать главу

– Potem obierzyną.

– Aż tego, co do was matka mówiła, pamiętacie coś?

Poruszył się, barani zaduch poszedł po izbie.

– Pamiętam.

– Co pamiętacie?

– Mówiłem: co mi dajecie obierzyny, ja nie warchlak, ja człowiek. A matka mówi: kiedy będziesz taki bogaty, jak pan Kozanecki, to będziesz człowiek.

Lampa drgała żółtym płomykiem, cienie chodziły po ścianach. Strumień czasu zaszemrał w zegarze Ryśka.

Pomyślałem, że ten brudny pępek w porciętach ściągniętych sznurkiem wiele wtedy zrozumiał.

On zrozumiał co najmniej dwie rzeczy: pierwszą, że jest różnica między człowiekiem a zwierzęciem.

Drugą, że tę różnicę stwarza bogactwo.

Można spytać – jakie bogactwo? Można dać przykład biedaka Cezanne’a, który był człowiekiem wielkim. Można dać przykład Balzaka, który tonął w długach. Można wskazać na Marksa. Ale Sienkiewicz nie doszedł do tych rozróżnień i może nie mógł dojść. Może na to nie pozwalały czworaki, a potem lata wysługi, a potem żebracza tułanina. Po wojnie wzięli go w opiekę. Wymyli i dali jeść. Dali łóżko i dach. Mógł sobie pomyśleć: załatwili mi sprawy elementarne. Może teraz spróbuję.

Raz w życiu człowiek chce być człowiekiem. I czeka na to siedemdziesiąt lat. A potem liczy – mam 9365 złotych i 15 groszy. Czy ja już jestem człowiekiem? Zadaje ludziom to pytanie. I liczy, że mu ktoś odpowie.

– Zostawcie go – powiedziałem – ja wam tę forsę wykukam w powiecie.

Za tydzień Lipko przyprowadził nowego konia. Lipko mówił, że to już nie to, ale wypucował ogiera i koń połyskiwał krótką sierścią. Też miał się nazywać Mongoł.

Mongoł II chodził w kosiarce. Lipko krzyczał „odsie! i ksobie!” jak wozak z węglowej rampy. Żytni łan sięgał do Wydmy.

Na Wydmie siedział Trofim.

Wiatr trącał o piasek, piasek drżał i śpiewał.

Ale teraz śpiewało i zboże, i kosiarka. Świat pojaśniał jak w pierwszym dniu stworzenia. Mieli spóźnione żniwa, był sierpień. Lato roku sześćdziesiąt jeden. Niby żadnych wydarzeń. Jest pokój w Polsce. Jest pokój w Europie. Pięciu ludzi ocaliło skrawek ziemi. Widziałem, jak w Japonii chłopi bronili pola przed morzem. Jak w Afryce ratowali plantację przed dżunglą. Ziemia jest wielka, nikt jeszcze nie przeszedł od Sahary do Wydmy Trofima. Każdy wie, jak jest na świecie: wszystko może się zdarzyć. A oto co się zdarzyło na Wydmie: pięciu ludzi ocalając ziemię ocaliło siebie. Czego mogli chcieć przedtem? Żeby spróbować jeszcze raz. Żeby mieć szansę. I szansa była im dana. To jest dobre – mówi Rysiek – że tak nam to dali. I że to wyszło.

Partery

To przygoda jak kromka chleba: znajoma, smakowana codziennie, a jednak gdyby jej brakło… Idą w trójkę szosą, a ja przyklejam się na czwartego:

– Można z wami?

Najpierw trochę podejrzliwi, zaraz żartują:

– Czemu nie? Tylko się pan wkup.

Szosa biegnie z Bielawy do Nowej Rudy. Po drodze jest Wolibórz, powinna być gospoda, lepka powierzchnia stolika, kilka kieliszków wódki w butelce od lemoniady, bo dzisiaj dzień wypłaty, alkoholu się nie sprzedaje.

– Dobrze. Będzie.

Ta obietnica jest jak porozumienie. No, teraz to co innego. Teraz to jesteśmy wszyscy swoi. Oni są robotnikami, pracowali ostatnio w Bielawskich Zakładach Włókienniczych, teraz wędrują do Nowej Rudy, bo tam dają zajęcie w kopalni. Taka zmiana nie jest dla nich nowością. Przeciwnie – to raczej zasada, której są wierni. We trójkę spotkali się dwa lata temu, przy przeładunku w Szczecinie. Dobrali się tak, bo są z jednej rzeszowskiej ziemi, nawet z jednego brzozowskiego powiatu – więc to krajanie. Od tęga czasu łazikują. Z ważniejszych miast byli w Poznaniu, Gorzowie, Koninie, Rybniku, Tarnobrzegu. Zatrudniali się jako budowlani, robotnicy ziemni, włókniarze, ślusarze. Teraz będą górnikami. Obracali się w tylu zawodach, ponieważ w istocie nie znają żadnego. Nie mają kwalifikacji. Nigdzie na dobre nie mieszkają. Nigdzie na dobre nie pracują. Nigdzie nie znajdują przystani.

Żyją tym, co jest. Teraz właśnie jest Wolibórz, ta gospoda, ten stolik i butelka. Rozpaciane śledzie na talerzu. Zapocone czoła i szamotanie: „Czekaj, Władek, czekaj, to nie tak, chrzanisz”. Być może pierwszy raz zastanawiają się nad sensem swojej łazęgi. I to im idzie opornie. Bo dlaczego się człowiek tak pęta? Co go ciągnie? Co z tego ma?

W kącie stoją trzy zdarte walizki, prawie puste, ściągane sznurkami. Co w nich jest? Jakaś koszula, buty, gumowy płaszcz, wyskubany pędzel. Z pieniędzy wyzbyci są tak zupełnie, że muszą do Rudy iść pieszo. (Mieszkałem z nimi w hotelu w Bielawie. „Od dnia wypłaty – mówi portierka – zaczynają pić. Starcza im najwyżej na tydzień. Potem bidują. Po kilku takich cyklach zabierają, co jest pod ręką, i znikają”.)

Wielka migracja przemysłowa zanikła, ale dalej toczy się falą strumień, którego odpryskiem są ci trzej. Młodzi chłopcy, wypędzeni ze wsi przez ciasnotę, poszukiwacze lżejszego chleba. Administratorzy skarżą się na kłopot, jaki z nimi mają: odejdą nie wiadomo gdzie, pojawią się nie wiadomo kiedy. „Element niespokojny – powiadają – wrogi dyscyplinie”.

– Jak majster uwziął się na mnie, to widzę – trzeba iść. Zgadałem się jeszcze z nimi i tyle nas widzieli.

Odtąd zaczynają się noce na dworcach, noce w pociągach, noce w stodołach. Hotele, baraki, pokoiki na poddaszach. Strzegą żelaznej reguły: trzymać się wielkich zakładów. Nowych budowli. Tam nikt cię nie zna, tam boją się nawet za wiele pytać. Człowiek znika w masie, rozpływa się w umorusanym tłumie. Nie wolno wrastać w tkankę żadnego kolektywu, dawać się oplatać siecią zależności, w której zaczyna się pokornieć i sądzić, że tak już musi pozostać. Wcale nie musi! Przecież ktoś mówił, że sto kilometrów dalej jest lepiej. Lepiej? To trzeba tam iść! Co się traci? Tego burkliwego szefa, kąt w hoteliku? Co można zyskać? Przecież wszystko. I już są w wagonie, już pędzą naprzód. Myślicie, że Konin nie może smakować przez dzień jak Colorado? Po kilku rozczarowaniach nie liczą już na rewelacje. Ale pozostaje nawyk, jakiś durzący nałóg, któremu człowiek poddaje się z bezwładną uległością.

Wyrwani z jednego środowiska, nie mogą wkorzenić się w żadne inne. Bo już od pierwszej chwili przyjmują ich podejrzliwie. Skoro, bracie, tak się obijasz po świecie, twoje sumienie nie może być czyste. Niech się wydarzy jakaś bójka czy kradzież – posądzenie pada od razu na nich. „Element niespokojny, wrogi dyscyplinie”. To oni wszędzie są obcy, naruszają spokój miasteczka, stabilizację osiedli, harmonię pracy. Nie muszą liczyć się z opinią i dlatego opinia nie może ich znieść. Nie ma na nich sankcji, bo w gruncie rzeczy na niczym im nie zależy. Nie wnoszą żadnych wartości, a przecież zagrażają wartościom istniejącym.

Czy są szczerzy, kiedy swojej sytuacji udzielają aprobaty?

– My, panie, nie pchamy się do góry. My sobie tu dołem, parterem.

Więc to jest jedyne miejsce, które wybrali na stałe: margines. Zmieniają miasta i fabryki – nie zmieniają tego miejsca. To element trwałości zakotwiczony w płynnym i żwirowanym prądzie dni. Na tym ustroniu biwakują, bo tu nie jest tłoczno, tu rzadko przenika nawet prawo.

Jakże zadrwili sobie ze świata, z tego świata, który się urządza! Jakże zakpili sobie z ludzi zabiegających o dobra namacalne, cieszące się uznanym znaczeniem: Mikrusy, Belwedery II, pralki SHL! Jeżeli o zapobiegliwych powiedzieć, że idą przez życie, to ci owo życie obchodzą bokiem. Zaganiany świat nie ma na takich czasu. Niech nie uczestniczą w grze, chętnych jest dosyć! I świat zawiera z nimi pakt nieingerencji: zostawmy się w spokoju. Jest to zaprawdę postawa sprawiedliwa, najwyższej humanistycznej próby. Trzech kaganów chwali, że uznano ich wybór. Sądzą, że interwencja z zewnątrz mogłaby tylko skopać ich utarty szlak. Nic nie zbuduje! Może gdzieś ukrywają żądzę zdobycia tych dóbr. Ale nie była ona dość namiętna i bezwzględna, aby kierować ich decyzjami. Mogliby zaniechać koczowania, obrać jeden zawód. I wić mozolnie gniazdo. Ale w ich opinii wyraźnie nie było to rozwiązaniem.