– Bezpośredniego pociągu nie ma, tylko z przesiadaniem na granicy galicyjskiej.
– To niedobrze – Kania pokręcił głową. – Galicja jest dla mnie zakazana przynajmniej do końca wojny. Na każdym posterunku żandarmerii jest mój dokładny rysopis z uprzejmą prośbą o przytrzymanie oryginału i odprowadzenie do więzienia wojskowego na Zamarstynowie we Lwowie.
– Jest inne połączenie – wyjaśnił Szökölön – Trzeba jechać do Budapesztu.
– Do Budapesztu?
– Miasto ładne i jest co zwiedzać… Zobaczycie relikwie świętego Stefana.
– A z Budapesztu jest zaraz jakieś połączenie?
– Jest po kilku godzinach.
– Nie rozumiem, jak wy chcecie jechać do tego Wiednia? – zapytał Hładun. – Skoro wsiądziemy do pociągu budapeszteńskiego z dokumentem do Wiednia, to nam pierwszy żandarm wyjaśni omyłkę i zajedziemy za kraty.
– Więc wypełniam zaraz drugi dokument, że jedziemy do Budapesztu, i fertig. Dawaj, Haber, atrament.
– Mieliśmy jechać do Wiednia – zauważył Haber.
– Nie ucieknie Wiedeń, zdążymy jeszcze. Dlaczego niby nie mamy sobie pojeździć trochę?
– Słusznie – potwierdził Baldini – mamy czas. A Budapeszt wart rzeczywiście zwiedzenia. Są tam podobno muzea, godne obejrzenia monumenty, stare kościoły…
– …stare kryminały wojskowe, stare sądy wojenne – wtrącił Haber – i starzy żandarmi…
– A co mają do nas żandarmi? – zapytał Hładun.
– Nic – Haber pokiwał głową – mają tylko instrukcję z rysopisami i rozkaz, żeby przy spotkaniu wręczyli nam róże. Idiota! Czy tobie się zdaje, że jesteśmy turystami i podróżujemy dla przyjemności, co? Nie bądźmy zanadto odważni, bo wpadniemy. Zobaczycie, że wpadniemy.
Kania zapalił papierosa.
– Dlaczego mamy wpaść? Haber nakreślił kółko na czole.
– To wino uderzyło ci widocznie na mózg. Czy przypadkiem nie tańczą ci przed oczami białe słonie? Nie? Bo to się takim wariatom zdarza.
Usiadł i przyłożył do ust szyjkę butelki z wodą sodową, a kiedy się ochłodził, mówił dalej zgryźliwie:
– Jeden wariat chce jechać do Wiednia przez Budapeszt, a drugi się pyta, jaki interes mają do niego żandarmi. Tak jakby naprawdę nie wiedział, że w każdej chwili grozi wsypa. Wam się chyba zdaje, że jedziemy za legalnymi dokumentami i służbowo.
– Nie kracz – przerwał Kania – dokumenty są legalne.
– Ale my jesteśmy nielegalni!
– Dopóki mamy blankiet oryginalnego dokumentu podróży, nikt się do nas nie ma prawa przyczepić.
– Gadaj, co chcesz, a ja wiem tylko jedno, że jak zobaczę żandarma w wagonie, to mnie ściska w dołku.
– O co ci właściwie chodzi? – zapytał Szökölön. – Przecież gdzieś musimy wyjechać, do diabła, nie? W jednym miejscu nie możemy siedzieć.
– To jest racja – wtrącił Hładun. – Dla nas jest tylko jedna szansa: przenosić się z miejsca na miejsce i nigdzie dłużej jak kilka dni nie siedzieć.
– Kiedy w Wiedniu…
– Przymknąłbyś się lepiej z twoim Wiedniem – rozsierdził się Szökölön, którego ból głowy nastrajał wrogo do całego świata. – Nie zapadnie się w ziemię przez dwa tygodnie. Mamy czasu dosyć.
– Nie mam zdrowia do was – odrzekł zrezygnowany Haber – poprzewracało się wam w głowach i fertig. Możemy jechać do Budapesztu i na biegun północny. Już mi wszystko jedno. Tylko, na miłość boską, unikajmy żandarmów!
– Przebierz się w cywilny garnitur, włóż na łeb cylinder i podróżuj pierwszą klasą, a żaden żandarm się do ciebie nie przyczepi – poradził Szökölön trzymając się oburącz za głowę.
– Mm… tak… – westchnął Haber. – Z moim nosem po cywilnemu…
– No więc? – zapytał Kania. – Co zrobimy?
– Jedziemy do Budapesztu – orzekł Baldini. Kania zdecydowanie wyjął z kieszeni wieczne pióro.
– Dawaj, Haber, dokumenty podróży!
Haber sięgnął do wewnętrznej kieszeni bluzy, skąd wydobył pieczołowicie owinięte oryginalne blankiety dokumentów podróży i podał je Kani, który rozłożył je na stoliku pod oknem.
– Trzeba wykombinować jakiś dobry cel podróży. Tak, żebyśmy w żadnym żandarmie nie wzbudzali podejrzenia.
– Napisz, że jedziemy pobrać materiał saperski – doradził Hładun.
– A może składnica materiałów saperskich jest gdzie indziej?
Nie można ryzykować. Kania zamyślił się.
– Do Koszyc jechaliśmy po amunicję, więc do Budapesztu możemy jechać po umundurowanie – doradził Szökölön.
– Z Pragi do Budapesztu po umundurowanie? Praga ma własne magazyny korpusowe… nie można. Kania plasnął się ręką w czoło.
– Mam myśl! Kapitalną myśl!
– Wyjechać do Wiednia – domyślił się Haber – przez Budapeszt, Pragę, Lwów, Kraków i Triest… Kania zaczął się śmiać na głos.
– Nie mówiłem, że to z wina? Teraz macie dowód… zwariował! Zamiast się zastanowić nad swoim losem, to ten bałwan się śmieje. Co się stało? Łaskocze cię coś?
Kania przestał się śmiać i zamaszyście zaczął wypełniać blankiet dokumentu.
– No co? – zapytał Szökölön. – Gdzie ostatecznie jedziemy?
Haber spojrzał przez ramię i w pewnej chwili otworzył szeroko oczy, przetarł je pięściami i rozwarł je jeszcze szerzej:
– Ccooo?
– No co? Odwożę dezerterów do sądu wojennego w Budapeszcie. Wszyscy spojrzeli na Kanię, potem na siebie.
– De-zer-te-rów? – powtórzył Haber. Kania z zadowoleniem skinął głową.
– Dezerterów… nawet niebezpiecznych dezerterów.
– No, dobrze, ale skąd ich weźmiesz? – zapytał Hładun.
– Podzielimy się.
Teraz dopiero rozjaśniło się im w głowach. Pomysł był olśniewający.
– Haber i Baidini będą dezerterami, wy obaj eskortantami, a ja dowódcą. He? Przyszłoby to komu z was do głowy, wy tępe łby baranie?
Haber miał wątpliwości.
– Zaczekaj! Przypuśćmy, że ja będę dezerterem. Czy będę mógł palić papierosa? Będę mógł spać? Nie tylko my sami jedziemy pociągiem. Mamy siedzieć jak mumie? Coś to niewygodnie…
– Będzie bardzo wygodnie, bo dostaniemy oddzielny przedział. Haber osłupiał.
– No! Taka bezczelność przechodzi moje pojęcie – rzekł po chwili milczenia.
– Masz łeb – pochwalił Szökölön – to jest rzeczywiście doskonały pomysł!
– Nie przeciągajmy struny – odezwał się znowu Haber – ja wam mówię, nie przeciągajmy struny, bo będzie źle! Jak żyję, nie słyszałem, żeby dezerterzy eskortowali dezerterów.
– Jak byśmy mieli wszystkiego się bać, to nie powinniśmy się ruszać z koszar do końca wojny. We wszystkim jest ryzyko, a kto umie ryzykować, temu się udaje. Nie mamy o czym gadać, bo sprawa jest załatwiona i dokument wystawiony.
Kania rozłożył na stoliku pod oknem blankiet dokumentu podróży.
– “Stacja wyjazdowa”? Jaką stację wyjazdową napisać?
– Rżnij te Koszyce.
– Skąd ten pociąg przychodzi, Szökölön?
– Gdzieś z Austrii czy Czech, tu się zatrzymuje tylko kwadrans.
– Stacja wyjazdowa będzie na przykład “Praga” – mówił Kania i napisał to w odpowiedniej rubryce dokumentu. – Stacja przeznaczenia – “Budapeszt”. Taak… dalej: “Ein Feldwebel… und vier Mann… (Jeden sierżant… i czterech ludzi…).
PODRÓŻ
Podróżni pociągu przybyłego na stacją koszycką, jadącego do Budapesztu, z różnymi uczuciami patrzyli na idącego wzdłuż wagonów feldfebla z rewolwerem u pasa, za którym szli dwaj objuczeni plecakami smutni aresztanci pod opieką dwóch marsowych i srogich eskortantów.
– Ten czarny musi być niezły hycel – mówiła jakaś pani patrząca przez lorgnon [4] – ale przystojna bestia.
– Dezerterzy.
Jakiś jegomość wykrzykiwał z okna.
– Łajdaki! Należy im się słupek! Inni giną, a takim nie chce się walczyć w obronie ojczyzny. Dobrze wam tak, dranie!
– To ich rozstrzelają? – zapytała panienka z okna wagonu drugiej klasy.
– No, chyba że za dezercję nie dostaną orderów.
– Mój Boże, mój Boże! – westchnęła panienka. – Niechby tego Żyda, ale tego drugiego to szkoda…
– Nie żałuj, panienko! A po co uciekał z frontu? – powiedział Kania, który stał właśnie pod pierwszym wagonem i rozmawiał z kierownikiem pociągu. Otoczyli ich pasażerowie wojskowi i cywilni, między którymi znalazł się elegancki kapitan sztabu generalnego.