Выбрать главу

— Puch! — zawołał Laython. — Jest ranny w łeb i rana została zainfekowana puchem. Harp, ta bestia jest ranna!

— To nie zraniony indyk, chłopcze. To ranny mieczoptak.

Laython, niemal dwukrotnie wyższy od Harpa, był w dodatku synem Przywódcy. Niełatwo go utemperować. Owinął długie, silne palce wokół ramienia Harpa.

— Jeśli będziemy tu tak stać i się kłócić, to go nie złapiemy. Idziemy do Golda — oznajmił i wstał.

Wiatr uderzył w niego z całą siłą. Chłopak owinął palce nóg i jednej dłoni wokół gałęzi, wymachując wściekle drugim ramieniem.

— Hej-ho! Mieczoptaku! Mięso, ty manusie, mięso!

Harp burknął coś z odrazą.

Stwór na pewno zobaczy ramię w jaskrawej, szkarłatnej bluzie. Może chybimy, a potem będzie za późno, pomyślał Gavving z nadzieją, ale nie chciał okazać się tchórzem na swoim pierwszym polowaniu.

Zdjął linę z pleców i pogrążył się w zieleni, aby wbić hak w drewno. Przywiązał do haka linę, w połowie długości przymocowaną do jego pasa. Nikt nigdy nie zaryzykował jej utraty. Myśliwy, nawet jeśli spadł w niebo, wciąż jeszcze był w stanie zaczepić się o coś, jeżeli miał linę.

Stworzenie nie zauważyło ich. Laython zaklął. Czym prędzej zaczepił własną linę, na której drugim końcu przymocowany był harpun, wykonany z twardego drzewa z samego końca gałęzi. Laython okręcił harpun wokół głowy, zawył radośnie i rzucił.

Mieczoptak musiał go zobaczyć albo usłyszeć, bo okręcił się wokoło z rozwartą paszczą i trójkątnym ogonem drżącym z wysiłku, gdy usiłował skręcić w prawo, żeby dotrzeć na ich stronę drzewa. O tak, był wygłodniały! Gavving aż do tej chwili nie zorientował się, że bestia może właśnie jego uznać za mięso.

Harp zmarszczył brwi.

— To się może udać. Jeśli będziemy mieli szczęście, rozwali się o pień.

Mieczoptak z każdą chwilą wydawał się coraz większy: większy od człowieka, większy niż chata — sam pysk, skrzydła i ogon. Ogon był przezroczystą błoną zakończoną grzebieniem grzbietowym o zębatych krawędziach. Co on tu robi? Mieczoptaki żywiły się stworzeniami żyjącymi w wędrownych lasach, a tych było tu niewiele. Za blisko Voy. Wszystkiego było tu za mało. Gavving uznał, że zwierzę wygląda na wyczerpane; poza tym miało tę miękką, zieloną łatę na jednym oku.

Puch był zielonym roślinnym pasożytem, który porastał zwierzę tak długo, dopóki nie zdechło. Ludzi też atakował. Każdy łapał go wcześniej lub później, niektórzy nawet kilka razy. Ludzie jednak mieli na tyle rozumu, aby pozostawać w cieniu, dopóki puch nie zwiędnie i nie obumrze.

Laython mógł mieć rację. Uraz głowy, zakłócone wyczucie kierunku… no i zawsze to mięso, masa mięsa wielka jak barak kawalerów. Pewnie zdycha z głodu… a teraz jeszcze zwróciło się w ich kierunku.

Szła na nich sama paszcza — eliptyczna, powiększająca się z każdą chwilą jaskinia zębów.

Laython z gorączkowym pośpiechem zwinął linę. Gavving ujrzał przelatującą obok linę Harpa i ocknął się z paraliżu. Rzucił bronią.

Mieczoptak okręcił się z niewiarygodną szybkością i złamał harpun Gavvinga jak zapałkę. Harp zawył. Gavving zamarł na moment; palcami wczepił się w listowie i ściągnął linę. Przecież ją zaczepił.

Stwór nie zamierzał uciekać; z trzepotem posuwał się nadal w ich stronę.

Bosak Harpa otarł się o jego bok i chybił. Harp pociągnął, usiłując zahaczyć bestię, ale znowu nie trafił. Zwinął linę, by spróbować jeszcze raz.

Gavving, po pachy zanurzony w gałązkach i w wacie, z palcami wczepionymi w zbitą masę, z całych sił dzierżył linę. Nie spuszczał wzroku z mieczoptaka, jakby nadal próbował nawiązać kontakt z morderczą bestią.

— Harp! — ryknął. — Gdzie go mogę zranić?

— Oczodoły, tak mi się zdaje.

Zwierzę źle wycelowało i otarło bokiem korę z pnia niebezpiecznie blisko nad ich głowami. Pień zadrżał. Gavving wrzasnął z przerażenia, Laython — z wściekłości. Rzucił bosak tuż przed paszczą potwora.

Ostrze otarło się o bok zwierzęcia. Laython mocno pociągnął za linę i kolce z twardego drzewa pogrążyły się głęboko w ciele mieczoptaka.

Jego ogon znieruchomiał. Może stwór próbował przemyśleć sytuację, obserwując ich dwojgiem ocalałych oczu. Wiatr unosił go na zachód.

Najpierw napięła się lina Laythona, później Gavvinga. Gałązki wyśliznęły się ze zbyt krótkich palców stóp Gavvinga, a potem niewyobrażalna masa bestii pociągnęła go w niebo.

Gardło mu się ścisnęło, ale usłyszał wrzask Laythona. On także został oderwany od liny.

W palcach wciąż ściskał listki. Spojrzał w dół, na puszystą powierzchnię kępy, zastanawiając się, kiedy odpaść i zeskoczyć. Ale jego lina wciąż była zakotwiczona, a wiatr znacznie silniejszy niż zwykle. Mógł wywiać go poza kępę, poza całą gałąź, na zewnątrz i jeszcze dalej. Gavving ostrożnie wciągnął się po linie, oddalając się od drapieżnika-ofiary.

Laython jednak nie miał zamiaru się poddać. Przygotował harpun i czekał.

Mieczoptak zadecydował za nich. Zwinął cielsko w hak, zębatym ogonem bez trudu przeciął linę Gavvinga i skierował się na zachód. Lina Laythona napięła się znowu, ale gałązki puściły i uwolniły ją. Gavving rzucił się, aby schwytać koniec liny, ale chybił.

Mógł teraz wycofać się w bezpieczne miejsce, ale został i patrzył.

Laython, wyprężony, z gotową włócznią, drugim ramieniem zataczał koła, aby powstrzymać wirowanie swojego ciała, gdy drapieżca rzucił się ku niemu. Ludzie byli bodaj jedynymi stworzeniami w całym Dymnym Pierścieniu, które nie miały skrzydeł.

Ciało mieczoptaka wygięło się w U, a ogon przeciął Laythona na pół, zanim ten zdążył choćby zamierzyć się włócznią. Pysk potwora kłapnął cztery razy i Laythona już nie było. Zwierz jeszcze poruszał szczękami, usiłując zgryźć włócznię, gdy wiatr uniósł go na zachód.

Chata Uczonego była podobna do wszystkich innych chat Plemienia Quinna: żywe gałązki zaplecione w rodzaj wiklinowej klatki. Choć większa niż inne, nie zawierała luksusów. Dach i ściany stanowiły mieszaninę różnych dziwnych przedmiotów poutykanych w plecionkę: tabliczki, indycze pióra i czerwony sok z kępojagód, służący za atrament, narzędzia do nauki, narzędzia do badań, różne relikty z czasów, zanim człowiek opuścił gwiazdy.

Uczony wszedł do chaty z miną ślepca. Ręce miał po łokcie unurzane we krwi. Zaczął je trzeć garściami liści, mrucząc pod nosem:

— Cholerne, cholerne świdrzaki. Włażą i już, nie ma sposobu, żeby je powstrzymać. Podniósł wzrok. — Term?

— … bry. Do kogo mówisz, do siebie?

— Aha. — Z furią tarł ramiona, wreszcie odrzucił od siebie zakrwawione liście. — Martal nie żyje. Świdrzak w nią wszedł. Chyba sam ją zabiłem, wyciągając go, ale i tak by umarła… nie można wyjąć jaj świdrzaka. Słyszałeś o wyprawie?

— Tak. Trochę. Nie mogę od nikogo nic wyciągnąć.

Uczony wyrwał ze ściany garść listowia i spróbował odczyścić skalpel. Nie patrzył na Terma.

— A co myślisz?

Term przyszedł i rozzłościł się jeszcze bardziej, czekając w pustej chacie. Usiłował ukryć gniew w głosie.

— Myślę, że Przywódca próbuje uwolnić się od paru obywateli, których nie lubi. Chciałbym tylko wiedzieć, dlaczego ja?

— Przywódca to dureń. Myśli, że nauka może zatrzymać powódź.

— A więc ty też masz kłopoty? — Termowi nagle rozjaśniło się w głowie. — Zwaliłeś wszystko na mnie.