Выбрать главу

- Nie chcę - odparłam grymaśnie. - Nie lubię. Zobaczę, może gdzieś mam jeszcze jeden proszek.

Proszek miałam przygotowany wcześniej, nie mówiąc o tym, że nic mnie nie bolało. Przyniosłam

go i zjadłam w ich oczach.

- Za pół godziny mi przejdzie - oświadczyłam optymistycznie.

W godzinę później wchodziłam wraz z nimi do rozrywkowego lokalu, w niczym nie naruszając ustalonego porządku i demonstrując radosną świeżość. To ostatnie przychodziło mi z największą łatwością. Minioną godzinę spędziłam pracowicie, a rezultaty mojej pracy były ze wszech miar pozytywne.

Obawy, że gabinet szefa będzie zamknięty, okazały się niesłuszne. Pomimo mojego usiłowania ucieczki nadal pozostawiali wszystko otworem i nie utrudniali mi poruszania się po budynku. Być może, szybkie i łatwe zawrócenie mnie z drogi napełniło ich pewnością siebie.

Po namyśle postanowiłam zrezygnować z kradzieży całej etażerki, nie musiałam też tłuc jej z hałasem. Od czternastego roku życia nosiłam na palcu pierścionek, zawierający dwanaście diamentów. Diamenty były osadzone trochę nierówno i dwa wystawały.

Niejednokrotnie już służyły mi do cięcia szkła, a kiedyś nawet wykonałam pierścionkiem całą oszkloną makietę lubelskiej elektrociepłowni. Tyle że tamto szkło miało grubość dwa milimetry, a to mi wyglądało na sześć.

Wybrałam sobie stosowne miejsce, takie, z którego mogłam dosięgnąć całego wnętrza i zabrałam się do pracy. Po kwadransie długi pas szkła w ścianie etażerki był przecięty. Przecięłam go jeszcze dwa razy w poprzek i bez żadnego trudu dał się wepchnąć do środka, wywołując tylko lekki brzęk.

Wyciągnęłam wszystkie małe kluczyki, wyodrębniłam te od jaguara, schowałam je oddzielnie, resztę zaś zwyczajnie wetknęłam pod poduszkę.

W jaskini hazardu towarzyszyło mi średnie szczęście. Przeważnie wygrywałam, ale niewiele. Po dwóch godzinach na nowo rozpoczęłam łapanie się za głowę, przy czym usiłowałam stworzyć wrażenie, że niekiedy zapominam o głowie zajęta grą, a niekiedy zapominam o grze, zajęta głową. Zależało mi na tym, żeby tę moją głowę zostawić im w pamięci. Pilnie czyhałam na jakąś wyraźniejszą wygraną, która pozwoliłaby mi opuścić lokal zgodnie ze zwyczajem, zdecydowana w razie niepowodzenia posłużyć się głową jako ostatnią deską ratunku.

Przypadek był po mojej stronie. Dwa razy z rzędu wyszedł numer, na który stawiałam. Nie było to dużo, bo grałam nisko, ale z pewnej odległości nie można się było zorientować, jaką wartość przedstawia zgarniana przeze mnie kupa sztonów. Zebrałam kupę, wymieniłam na pieniądze, potrzymałam się za głowę i wyszłam.

Czarne bandziory obserwowały mnie w milczeniu aż do helikoptera. Pilot bez protestu wystartował i po paru minutach znalazłam się na tarasiku. Teraz czekała mnie straszliwie ożywiona działalność.

Drzwi do sterowni były idealnie dopasowane, przesuwne, jak większość, ale jednak między skrzydłem a ścianą była dwumilimetrowa szpara. Rozrobiłam cement z minimalną ilością piasku i pilnikiem do paznokci upchnęłam go w szparze, zaczynając od podłogi, tak wysoko, jak tylko mogłam sięgnąć. Do rana powinien stwardnieć dostatecznie, żeby mechanizm otwierający drzwi nie zdołał ich poruszyć, a na wydłubywanie muszą zużyć nieco czasu.

Cicho wypchnęłam z garażu jaguara. Rozczochranego nadal nie było, co stwierdziłam tak po braku trzeciego helikoptera, jak i po panującym wokół spokoju. Wartownicy na tarasiku spali martwym bykiem, tyle że jeden z nich ulokował się w samym wejściu. Zapewne liczył na to, że się obudzi, gdybym zaczęła przez niego przełazić.

Wytrzymałość hamulców była mi już obojętna, powoli i cicho zjechałam więc do upatrzonego miejsca. Na niebie świeciły gwiazdy i kawałek księżyca, co okazało się najzupełniej wystarczającym oświetleniem dla przebycia tak krótkiej drogi, którą w dodatku poznałam już na pamięć. Zjeżdżając z szosy pod skałę otworzyłam drzwiczki nastawiona na natychmiastowe wyskoczenie, gdyby jaguar zaczął znienacka turlać się w dół. Nie zaczął, co mnie nawet zdziwiło, sturlało się tylko trochę kamieni.

Wróciłam na górę, zabrałam rzeczy spod palmy i udałam się na jacht. Sztukę łażenia na czworakach opanowałam już z doskonałością, która pozwoliłaby mi produkować się w cyrku. Jacht stał wysoko, burta znajdowała się na poziomie pomostu i lada chwila powinna zacząć opadać.

Naczynie z cementem miałam oczywiście przy sobie. Zgodnie z planem wetknęłam trochę kamyków w prowadnicę wrót i ładnie zacementowałam. Sprężynowym nożem przecięłam cumę przy rufie, następnie przecięłam tę przy dziobie i zaczęłam ją ciągnąć.

Zaczęłam zapewne odrobinę za wcześnie, wyprzedziłam odpływ, bo w pierwszej chwili nie mogłam ruszyć. Oporne, ciężkie bydlę tkwiło w tej wodzie jak przymurowane! Zaniepokoiłam się głupio, że może stoi na kotwicy, obejrzałam miejsce, gdzie według moich wiadomości powinna znajdować się kotwica i stwierdziłam, że nic tam nie wisi. Zaparłam się mocniej, pociągnęłam i jacht drgnął. Drgnął, poruszył się i zaczął płynąć!

Na samym skraju półeczki udało mi się przyciągnąć go do siebie. Trzymałam burtę i usiłowałam pchać ją w prawo. Szło coraz łatwiej, ale zaczęłam mieć obawy, że w pewnym momencie ręce zostaną mi na jachcie, a nogi na skale i albo się rozedrę, albo wlecę do wody. Takie zakończenie tej katorżniczej pracy było zupełnie sprzeczne z moimi zamiarami.

Jacht zaczął skręcać trochę za bardzo i dziób zbliżył się do skały po drugiej stronie. Przesmyk prowadzący do wyjścia był tak wąski, ze ledwo się w nim mieścił. Szybko przelazłam przez burtę i popędziłam ku przodowi, narażając się teraz na odwrotne niebezpieczeństwo, mianowicie, że nogi zostaną mi na jachcie, a ręce na skale i znów będzie coś niedobrze. Spociłam się jak mysz pod miotłą, sapałam jak parowóz i wszelkimi siłami walczyłam ze straszliwą machiną. Okropnie mi brakowało tej drugiej mnie!

Jacht zaczął skręcać w lewo. W szale miotałam się z przodu na tył i z tyłu na przód, odpychając go od kamiennej ściany tu mniej, a tam więcej. Doprawdy, nigdy w życiu nie pracowałam tak ciężko i w takim pośpiechu!

I wreszcie otworzyło się przede mną wyjście na ocean! W tym momencie uprzytomniłam sobie, że bez silnika nic więcej nie zrobię. Skała do pchania skończy mi się za chwilę, a za to zadziała fala, która wepchnie mnie z powrotem. Dzięki odpływowi wypłynąć wprawdzie wypłynę, ale nie wiadomo, w jakim stanie. Odpływ mnie pociągnie, fala popchnie, puknę czymś w coś. Popędziłam do sterówki.

„Tylko spokojnie - powiedziałam do siebie, bo ręce mi się trzęsły. - Tylko spokojnie, nie gubić kluczy!.”

Jeden za drugim wtykałam w miejsce uznane za stacyjkę. Któryś powinien pasować, jeśli żaden, to koniec! Na powrót tej kobyły nie wepchnę, zwłaszcza teraz w czasie odpływu. Przypływ zaklinuje mnie w przesmyku, znajdą mnie tu i odetnę sobie ostatnią drogę ucieczki. W rezultacie rzeczywiście trzeba będzie pryskać na piechotę.

Została mi jeszcze połowa, kiedy jeden wszedł łatwo. Zamarłam na moment, a potem z bijącym sercem, bez tchu, przekręciłam go w prawo. I oto nastąpił cud!

Cała tablica rozdzielcza rozbłysła nagle światłami, a przestrzeń za mną i pode mną wypełnił cichy pomruk. Przecudowne silniki pracowały ledwo dosłyszalnie, hałas, dobiegający słabo od strony portu^ prawie je zagłuszał. Byłam w dole, zasłonięta skałami, tamci, tam, na górze, nie mieli prawa mnie słyszeć!

Przeżegnałam się i ujęłam jedną wajchę. Przesuwając ją ku przodowi zamknęłam oczy w przekonaniu, że teraz mi ryknie.!

Nie ryknęło. Pomruk przybrał tylko nieco na sile i j acht powoli ruszył przed siebie. Czym prędzej otworzyłam oczy i złapałam kierownicę, nie bardzo wiedząc, w jakim stopniu powinnam nią obracać. Przypomniał mi się pijacki slalom nie do opanowania, którym prowadziłam kiedyś statek po jeziorach mazurskich. Sternik z marynarzem stali wówczas koło mnie i pękali ze śmiechu. Teraz nie ma sternika.