Выбрать главу

Użyłam nawet obu oczu. Jednym patrząc w atlas na podłodze, a drugim na kompas ustawiłam się tak, żeby mieć ten sam kąt tu i tam. No, mniej więcej ten sam. Pocieszyłam się, że nawet jeśli nieco zboczę, to i tak wyceluję w jakieś miejsce w Afryce, a czy to będzie trochę bliżej, czy dalej, to już wszystko jedno. Do Grenlandii nie dopłynę, nie ma obawy, Grenlandia jest zupełnie na północ.

Uzyskawszy pożądany kierunek i opanowawszy nowy sposób skakania na fali, którą miałam teraz bardziej pod kątem, zaczęłam się zastanawiać, co dalej. Podręcznik wspominał coś o autopilocie. Jest takie urządzenie w samolotach, bywa i na statkach, powinno być i tu. Ciekawe, gdzie i jak się do tego dostać. Luzem koła sterowego nie mogłam zostawić, bo jacht zaczynał skręcać. Na rozum rzecz biorąc autopilot powinien być pod ręką, łatwy do włączenia i wyłączenia. Musiała to być któraś z tych wszystkich rzeczy na tablicy rozdzielczej i zapewne mogłabym do tego dojść drogą eliminacji.

Wyeliminowałam kolejno wskaźniki elektryczne, różne światła, wskaźniki temperatury, barometr, popielniczkę i ekran radaru. Ekran radaru wyeliminowałam za pomocą włączenia. Wcisnęłam jakiś guzik i natychmiast coś zielonego zaczęło mi latać w kółko po tarczy. Przestraszyłam się, usiłując to wyłączyć wcisnęłam drugi guzik i do latania dołączyły się piski. Zdenerwowało mnie to bardzo, wcisnęłam trzeci obok tych dwóch i wszystko zgasło. Radar był z głowy.

Co do pozostałych rzeczy nadal nie miałam pojęcia, co czym jest. Postanowiłam wciskać i zapalać wszystko po kolei, obserwując wyniki. Nic nie wskazywało na to, żeby jacht miał być zarazem łodzią podwodną, nie groziło mi więc chyba nagłe zanurzenie. Na wszelki wypadek zmniejszyłam tylko szybkość, przestawiając obie wajchy o jeden ząbek ku tyłowi.

Niektóre przyciski pozornie nie wywoływały żadnych reakcji i te natychmiast wyłączałam, nie wiedząc, czy nie otwieram na przykład klapy w dnie, przez którą napływa woda, albo czy nie odcinam dopływu czegoś do silników lub obok. Wolałam nie ryzykować. Włączanie innych natomiast dawało oszałamiające rezultaty.

Najpierw włączyłam radio, które zaczęło popiskiwać nie gorzej niż radar. Wyłączyłam je czym prędzej w obawie, że może wysyłam w eter jakieś sygnały, pozwalające mnie szybko zlokalizować. Następnie zapłonął mi mały ekranik, na którym rysowała się zielona, falista linia, przy czym również rozległy się dźwięki, nieco inne, zmieniające ton i natężenie. Ekranik wyglądał jakoś łagodnie, przyglądałam mu się przez chwilę i uznałam, że zapewne jest to echo-sonda lub coś w tym rodzaju. Nie przeszkadzał mi, mógł się świecić. W chwili kiedy przyciskałam następny guzik, ujrzałam pod nim napis „alarm”, ale nie zdążyłam cofnąć palca. Cały jacht od rufy po dziób i od dna aż po antenę radarową nade mną wypełnił potworny, przeraźliwy dźwięk, przeciągłe wycie, połączone z dzwonieniem, słyszalne moim zdaniem aż na biegunie południowym.

Za żadne skarby świata przeklęty guzik nie dawał się wyłączyć. Wyło i dzwoniło jak wściekłe! Pomyślałam, że może się wyłącza czymś innym, w popłochu przycisnęłam guzik poniżej i straszliwy jazgot z tyłu przyprawił mnie o palpitację serca! Odwracając się gwałtownie puściłam wszystko, koło sterowe i guzik, jacht skoczył nieco w przód, zdążyłam ujrzeć za sobą coś jakby świetlne smugi i dopiero kiedy umilkł tak jazgot, jak i alarmowe wycie, które wyłączyło się chyba automatycznie, pojęłam, że strzeliłam do tyłu z dwóch karabinów maszynowych. Rany boskie! Siedziałam zmartwiała, z rozpaczliwą nadzieją, że w nic nie trafiłam.

Po niejakim czasie ochłonęłam, wróciłam na właściwy kurs, zapamiętałam oba użyte przed chwilą przyciski, postanawiając ich więcej za nic w świecie nie dotykać, i zaczęłam próbować dalej. Następną, niesłychanie ostrożnie przyciśniętą dźwigienką uruchomiłam klimatyzację i dopiero świeży, chłodny powiew uprzytomnił mi, jak okropnie spociłam się ze zdenerwowania.

Nieco śmielej przekręciłam coś, na czym kierunek kręcenia wskazywała strzałka. W pierwszej chwili wydawało mi się, że nie uzyskałam żadnego efektu i już chciałam to przekręcić z powrotem^g kiedy nagle ujrzałam coś dziwnego. Pokład przede mną poruszył się. Część desek zaczęła się przesuwać, odsłaniając dziurę pod spodem, patrzyłam na to ciekawie, wyzuta z podejrzeń i oto ku swojemu najwyższemu przerażeniu ujrzałam, jak z dziury wysuwa się pomościk, a na pomościku coś jakby bardzo duży karabin maszynowy albo mała armata. Tylko tego mi jeszcze brakowało!!!

Siedziałam zdrętwiała kompletnie, wpatrzona w osłupieniu w armatę, bojąc się zrobić cokolwiek, żeby z niej przypadkiem nie wystrzelić. W panice pomyślałam, że pewnie strzela automatycznie. Nade wszystko na świecie chciałam ją schować z powrotem, ale nie miałam pojęcia jak! „Może zamoknie” -pomyślałam w rozpaczy i ruszyłam znów szybciej. Ręce mi się trzęsły, kiedy przekręcałam coś obok z nadzieją, że należy to do armaty, ale nie strzela i z dzikim sykiem i hukiem z zegara słonecznego przede mną strzeliły w niebo kolorowe rakiety. Zgłupiałam do reszty, ślepo przycisnęłam byle co innego i na to skądś z góry runęła mi na głowę cała orkiestra symfoniczna! To było tak nieoczekiwane, że straciłam zdolność ruchu, sparaliżowało mnie, ogłuszyło i oto prułam fale oceanu jak uosobienie szaleństwa, w grzmocie dźwięków rozdzierających uszy, w orgii szalejących fajerwerków, z armatą na pokładzie!

Wielu rzeczy mogłam się po sobie spodziewać, ale to już przechodziło wszystko!

Uciekłabym z całą pewnością, gdyby nie to, że nie miałam dokąd. W ostatecznej rozpaczy, otumaniona rykiem orkiestry i piekielnym sykiem rakiet, odzyskałam nagle energię. Zamknęłam muzykę. Z determinacją pomyślałam, że jeśli nawet ta armata strzeli, to w każdym razie nie we mnie. Lufę ma wyraźnie obróconą ku przodowi, a chociaż się na tym nie znam, to jednak jestem pewna, że armata strzela lufą. Wola boska, co będzie, to będzie! Upiorne kółko nie dawało się przekręcić z powrotem, przekręciłam je więc dalej w tym samym kierunku. Zegar słoneczny, jak nożem uciął, przestał nagle pluć rakietami, zapanowała błoga cisza i w tej ciszy usłyszałam, jak coś brzęknęło, prztyknęło i z cichym szmerem przeklęta armata zaczęła zjeżdżać w dół. Odetchnęłam lżej i otarłam pot z czoła.

Parę minut płynęłam spokojnie, wypoczywając po emocjach i ze wstrętem patrząc na tablicę rozdzielczą. Widocznie jednak jeszcze mi było za mało, bo przystąpiłam do dalszych badań. Dopiero kiedy ze złowrogim pufnięciem wyrosła mi za rufą zasłona dymna, opamiętałam się nieco. Przypomniałam sobie, że przez cały czas szukam autopilota i zupełnie nie wiadomo, po co to czynię, bo nawet gdybym go znalazła, to też nie wiedziałabym, że to jest właśnie to. Możliwe, że w którymś momencie już go nawet włączyłam, po czym wyłączyłam na powrót, nie widząc efektu. Bóg jeden raczy wiedzieć, jak się objawia włączenie autopilota!

Zrezygnowałam z techniki i postanowiłam posłużyć się metodą chałupniczą. Spać mi się wprawdzie odechciało całkowicie, ale za to zaczęłam być śmiertelnie głodna i spragniona. Oczyma duszy widziałam barek w saloniku, wypełniony wodą mineralną. Rozejrzałam się wokół w poszukiwaniu jakiegoś drąga, którym mogłabym unieruchomić kierownicę. Puściłam ją na długą chwilę, chcąc sprawdzić skutek i okazało się, ze natychmiast zmienia kierunek. Fala, do której ciągle byłam ustawiona pod kątem, obracała jacht. Bez drąga nie da rady.