„Zdaje się, że to ja wpadłam na nich - pomyślałam samokrytycznie. - Chyba mają jakieś pretensje, dobrze, że nic nie rozumiem. Niech się odczepią, tyle tej wody, już nie mają gdzie płynąć, tylko akurat tu!”
Chętnie bym im powiedziała, co myślę, ale nie miałam na to sposobu. Widziałam, jak oglądają mnie przez liczne lornetki, więc spojrzawszy przezornie przed siebie znów zastopowałam koło sterowe, wyszłam na rufę i pomachałam im ręką z życzliwym wyrazem twarzy. Uspokoili się natychmiast, marynarz z chorągiewkami zastygł w pół gestu i tak, znieruchomiały, znikł mi z oczu.
Wkrótce potem ujrzałam następny statek. Myślałam, że też płynie w moim kierunku, ale po chwili okazało się, że go doganiam. Wyszłam na prowadzenie w takim tempie, że wręcz poczułam bliskość Afryki. Jeśli przez cały czas mam taką szybkość, to drugą stronę oceanu powinnam już widzieć. Gdzie, u diabła, podziewa się ta Afryka?
Statki zaczęły się mnożyć jak króliki na wiosnę. Z północy na południe płynął nawet jacht podobny do mojego, tylko nieco większy. Przyjrzałam mu się nieufnie, nieco zaniepokojona, czy przypadkiem nie nadzieję się tu na jakąś pogoń, zwłaszcza ze tak z jachtu, jak i z innych statków machali do mnie, czym się dało. Pojęcia nie miałam, czego chcą i o co im chodzi, żywiłam nadzieję, że to tylko takie przyjacielskie pozdrowienia.
Płynęłam już czwartą dobę, a przeklętej Afryki ciągle nie było widać. Pogoda trwała jak zamówiona, ale niepokoiło mnie paliwo. Strzałka na drugim wskaźniku niepokojąco przechylała się na lewo i według mojego rozeznania nie zostało już więcej niż jakieś ćwierć baku. Jeżeli na początku miałam te dwanaście wanien, to teraz zostało mi najwyżej półtorej i doprawdy czas było zobaczyć jakiś ląd!
Po namyśle i dalszych obliczeniach skręciłam bardziej na wschód, Afryka rozciąga się na dość dużej przestrzeni, w końcu muszę na nią gdzieś natrafić!
Ostatnie okropne przeżycie zniechęciło mnie nieco do posługiwania się autopilotem i prawie nie opuszczałam sterówki. O wpół do dziesiątej wieczorem minęło dziewięćdziesiąt godzin podróży. Zaczęłam się niepokoić coraz bardziej, ale twardo dążyłam na północny wschód z oczami utkwionymi w Gwiazdę Polarną, która mrugała do mnie pocieszająco.
O świcie ujrzałam na horyzoncie coś jakby zamgloną chmurę i o mało się nie udusiłam ze zdenerwowania. O takich zamglonych chmurach naczytałam się do diabła i trochę i zawsze to było tak, że na widok chmury wszyscy żeglarze rzucali się zwijać żagle, laicy wyrażali zdziwienie, doświadczeni zaczynali odmawiać rozmaite modlitwy i potem okazywało się, że statek miał duże szczęście, jeśli zatonął w płytszym miejscu. Nie miałam co zwijać, prułam ostro w chmurę i zastanawiałam się, czy po odmówieniu modlitw zdążę jeszcze urżnąć się w zimnego trupa alkoholami z barku, żeby przynajmniej jakoś ulgowo zginąć.
Widok jachtu, płynącego sobie spokojnie w stronę przeciwną niż ja pod pełnym kompletem żagli nadzwyczajnie mnie zadziwił. Jak to, tam chmura, a oni płyną na ocean? Samobójcy?. Daleko, na lewo, ukazały się jeszcze dwa statki, również wybierające się na Atlantyk. Zdumiewające, czyżby chmury w ostatnich czasach zmieniły metody postępowania?
Samobójczych jednostek pływających pojawiło się więcej. Niektóre były mniejsze ode mnie. Bez tchu, nie wierząc własnym oczom, wpatrywałam się w chmurę, która zaczęła się jakoś dziwnie przeistaczać, pojawiły się w niej rzeczy całkowicie nietypowe dla chmur i wreszcie. Dobry Boże! To był
ląd!!!. 43
Zmniejszyłam szybkość. Bez sił i bez ducha siedziałam w fotelu, oparta o koło sterowe, dopiero teraz wyznając sama sobie, że właściwie przez cały czas prowadziło mnie szaleństwo. Rozpaczliwa, beznadziejna determinacja, wzniosły obłęd, dziki, ośli upór, przekora, nieopanowany protest przeciwko przymusowi, mnóstwo różnych uczuć, nie mających nic wspólnego z rozsądkiem. To coś, co mnie zawsze pchało do czynów niewykonalnych i niemożliwych, pchnęło mnie i tym razem i kazało porwać się na idiotyczne przedsięwzięcie, w którego powodzenie sama nie powinnam wierzyć. A jednak wyszło! Udało się!.
Konieczność dokonywania rozmaitych manewrów wróciła mi siły. Triumf eksplodował we mnie z potężnym hukiem. Trąby, bębny i fanfary grzmiały mi w uszach. Prztyknęłam jednym z uprzednio użytych guzików i orkiestra symfoniczna runęła na jacht dalszym ciągiem rapsodii węgierskiej. „To nie radio, to taśma” - pomyślałam sobie w upojeniu i rycząc pełną piersią do wtóru orkiestrze polską pieść ludową „Antek na harmonii gra”, pięknym slalomem ominęłam dwa statki.
Wybrzeże, oglądane przez lornetkę, nie robiło wrażenia gęsto zaludnionego ani też szczególnie wilgotnego. „Chyba rzeczywiście trafiłam w Saharę” - pomyślałam i spojrzawszy na mapę nabrałam nadziei, że może to jest akurat ten kawałek, gdzie powinni mówić po francusku. Trzeba znaleźć jakąś pompę.
Płynęłam wzdłuż wybrzeża na północ, nie za blisko, żeby się nie nadziać na mieliznę i nie za daleko, żeby nie przeoczyć czegoś pożytecznego. Rozmaitych łodzi, jachtów i statków plątało się dookoła dosyć dużo. Wreszcie ujrzałam coś w rodzaju portu, białe zabudowania i błyszczącą w słońcu cysternę. Wokół tego było gęściej, ale nie beznadziejnie. Spodziewałam się większego tłoku.
Nie wiedziałam, jak powinnam postępować, więc kołysząc się na łagodnych falach czekałam około pół godziny, aż ujrzałam mały pasażerski jacht wpływający do tego portu i ustawiający się w jednym z basenów tak, jakby właśnie zamierzał tankować. Oceniałam rzecz na oko, przyrównując wszystko do samochodowej stacji benzynowej, bo żadne lepsze rozwiązanie nie przychodziło mi do głowy. Popłynęłam za jachtem.
Jakiś facet machał do mnie z brzegu chorągiewkami, ale nie zwracałam na niego uwagi. Drugi facet stał w miejscu, które zamierzałam zająć zaczekawszy na odpłynięcie jachtu, i gapił się na mnie. Podpływałam powolutku, niepewna, czy uda mi się zatrzymać we właściwym miejscu nie bardzo wiedząc, gdzie w ogóle jest to miejsce. Przed moim dziobem stał trzeci, wyglądający tak, jakby łapał cumy, i pomyślałam sobie, że nie mam mu co rzucać, skąd, u diabła, wezmę cumę.
Przepłynęłam odrobinę za daleko, wrzuciłam wsteczny bieg, potem luz i wróciłam za bardzo do tyłu. „Cholera” - pomyślałam, ruszyłam znów do przodu na prawym silniku i nie tylko przepłynęłam za dużo, ale co gorsza, oddaliłam się od betonowego nadbrzeża, przy którym byłam przedtem idealnie ustawiona. Przypomniała mi się jedna baba, parkująca samochód po prawej stronie jezdni pomiędzy innymi, która w rezultacie swoich wysiłków, znalazła się w poprzek po lewej stronie. Całe moje biuro w Kopenhadze oglądało ją z czwartego piętra przez pół godziny. Miałam duże szansę powtórzyć jej manewr.
Wróciłam do tyłu znacznie dalej, ruszyłam do przodu tym razem na lewym silniku, zbliżyłam się na metr do nadbrzeża i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że znów mnie przeniosło. Ta idiotyczna woda była rozpaczliwie płynna i nie stawiała żadnego oporu. Popłynęłam do tyłu, wróciłam ku przodowi, popłynęłam do tyłu, wróciłam ku przodowi.
Włosy podniosły mi się na głowie, bo oprócz baby przypomniała mi się też beznadziejność moich wysiłków narciarskich. Wypisz wymaluj ta sama sytuacja, tyle że z pominięciem powrotów do tyłu! Nigdy nie umiałam zatrzymać się w upatrzonym miejscu nawet na najrówniejszym terenie. Zawsze jedna noga posuwała mi się jeszcze nieco do przodu, usiłowałam dostawić do niej drugą, ta druga noga posuwała się za daleko, dostawiałam do niej pierwszą i w ten sposób mogłam śmiało liczyć na obejście wokół kuli ziemskiej, niezbyt szybko, ale za to pewnie. Zatrzymywałam się ostatecznie wyłącznie dzięki wbiciu kijków w śnieg. Co, do pioruna, miałam wbijać tutaj?!