W prawo skręciliśmy zaraz za napisem „Chaumont”. Sylwetka zamku wyrosła przede mną. Stał na pagórku, otoczony obronnym murkiem w niezłym stanie, po zewnętrznej stronie murku rosło zielsko, wewnątrz był trawnik, kwiatki, drzewa, przejechaliśmy przez bramę między dwiema okrągłymi wieżami, w narożniku na lewo zdążyłam dostrzec trzecią okrągłą wieżę, nieco większą, i wjechaliśmy na zamkowy dziedziniec.
Tu się wreszcie nieco zdziwiłam. Rozmaite rzeczy słyszałam o zamkach nad Loarą, ale nigdy żeby były siedzibą policji. Zakamuflowana komórka Interpolu, odgrywająca rolę familii amerykańskiego milionera? No cóż wszystko na tym świecie jest możliwe.
Wysiadłam, rozglądając się dookoła z głupawym zaciekawieniem i ujrzałam, że podchodzi do nas jakiś facet w cywilnym ubraniu i nagle wpadło mi w ucho.
- Powiedziała coś? - spytał po niemiecku cichym, gwałtownym szeptem towarzyszących mi policjantów.
- Nie pytaliśmy. Szef zrobi lepsze wrażenie. Nie chcieliśmy nic zepsuć.
- Bardzo dobrze. Nikt jej nie widział?
- Nie.
- Nic nie podejrzewa? Nie próbowała uciekać?
- Nie, wszystko w porządku. Myśli, że to policja.
Stałam jak skamieniała, z oczami utkwionymi w zabytkowe szczegóły architektoniczne, żadnego z nich w ogóle nie widząc. W środku kotłowało mi się coś trudnego do opisania. Wśród licznych, budzących się we mnie uczuć, na pierwszy plan wybijała się nieprzeparta chęć nabicia siebie samej po pysku. Idiotka! Skończona, beznadziejna, piramidalna idiotka!!! Jak można było.?! Jak można było tak się dać naciąć?!!! Po to zrobiłam tyle męczących rzeczy, po to przepłynęłam ten cholerny Atlantyk, po to przepuściłam trzysta dolarów i miotałam się jak dziki, nie oświetlony osioł u brzegów Hiszpanii, żeby teraz dać się doprowadzić do szefa, niczym bezmyślna krowa do rzeźni!!!
Mignęło mi wprawdzie w głowie, że krowy rzadko bywaj ą wożone do rzeźni białymi mercedesami, ale była to nader nikła pociecha. Jak mogłam im tak od razu uwierzyć?! Dlaczego nie uparłam się wysiąść, jeść, pić, telefonować, pisać listy.?! Cokolwiek, na wszelki wypadek!. Dlaczego nie kazałam zatrzymywać się przy każdym napotkanym policjancie, żeby mu padać na szyję?! Przynajmniej by mnie zapamiętali! Rany boskie, co robić.?!!!
Zadecydowano za mnie.
- Pani pozwoli, madame - powiedział z kurtuazją facet w cywilu.
Pozbierał moje rzeczy, wziął mnie pod rękę i ruszył ku wejściu w bocznym skrzydle.
Rozpacz wyrwała mnie ze skamieniałego bezruchu.
- Chwileczkę! - wrzasnęłam i wydarłam mu ramię. - Jaki piękny widok!
Nie byłam pewna, czy w moim tonie brzmi dostateczna ilość beztroskiego entuzjazmu, ale już wiedziałam, że czekają mnie nowe wysiłki. Chciałam przynajmniej spojrzeć i zyskać jakieś pojęcie o terenie. Od rzeki odgradzał mnie murek wśród zielska, zasłaniający resztę pagórka. Pryskać od razu przez ten murek?. Skoczyć nie skoczę, za wysoki i nie wiadomo, co jest za nim. Złapią mnie, jak będę przełazić. Lepiej w nocy.
Pozwoliłam się zawlec do środka. Wnętrze stanowiło pendant do brazylijskiej rezydencji. Kobylasta, barokowa szafa, wpuszczona w mur, okazała się drzwiami do windy, weneckie lustra rozsuwały się samodzielnie w chwili zbliżania się do nich. Gabinet szefa znajdował się za pełnymi książek półkami od podłogi do sufitu, których część otwarła się po podniesieniu lekko w górę mosiężnej gałki, stanowiącej ozdobę kominka w przeciwległej ścianie.
Szef oczekiwał mnie, stojąc na środku wielkiego pomieszczenia, podzielonego na kilka części elementami konstrukcyjnymi oraz grupą kaktusów w marmurowej donicy. Na twarzy miał wyraz życzliwego zainteresowania.
Zdarza się czasami coś takiego, że dwie osoby, widzące się na oczy po raz pierwszy w życiu, odczuwają do siebie szaloną sympatię lub też nieprzepartą niechęć. Natknęłam się kiedyś u Anity na jednego jej znajomego, rodaka, zamieszkałego w Danii na stałe. Był to bardzo przystojny, atrakcyjny facet, niewątpliwie interesujący jako mężczyzna. Nie jestem ostatnią pokraką i wprawdzie wielu osobom mogę się zupełnie nie podobać, ale nie sądzę, żebym na pierwszy rzut oka budziła żywiołowy wstręt. W końcu zeza nie mam, całkiem łysa nie jestem, z nosa mi nie cieknie, pryszcze się mnie nie imają. Innymi słowy facet był przystojny, a ja nie ohydna. Od pierwszego rzutu oka, zanim jeszcze zdążyliśmy się sobie przedstawić, poczuliśmy do siebie nad wyraz zgodnie tak intensywną, wręcz agresywną niechęć, że pomimo całego wyrobienia towarzyskiego i najlepszych chęci niemożliwe to było ukryć. Robiliśmy, co się dało, usiłowaliśmy być dla siebie nawzajem nad wyraz uprzejmi, on mi nawet użyczył miejsca w samochodzie, którym mnie odwiózł do domu, ja wyrażałam wdzięczność i podziw dla jego talentów kierowcy, wszystko na nic. Agresywna niechęć wyłaziła z nas skórą, warczała w powietrzu, przeradzała się niemal we wzajemny protest przeciwko naszemu istnieniu!
Coś podobnego przytrafiło się i teraz. Na środku pomieszczenia stał szalenie przystojny osobnik w najbardziej interesującym wieku i nie do wiary - blondyn!!! Miał ciemnoblond włosy, tak zwane piwne oczy, lśniące, nieco zielonkawe, trochę żółte, ciemniejsze od włosów brwi i rzęsy tak piękne, że na ich widok piknęła mnie zazdrość. Do tego był wysoki, dość szczupły, ale nie za bardzo, świetnie zbudowany i świetnie ubrany. Można powiedzieć - ideał mężczyzny!
I od pierwszego rzutu oka ten ideał mężczyzny obudził we mnie niechęć wcale nie mniej intensywną niż ów rodak u Anity. Bez wahania byłam gotowa przysiąc, że ja w nim wywołałam podobne uczucia. A przy tym nie miało to nic wspólnego z istniejącą sytuacją. Niechęć zakwitła między nami nie dlatego, że on dybał na moją wolność i życie, ja zaś byłam zmęczona, niewyspana, rozczochrana i w ogóle mało piękna, a do tego jeszcze trzymałam w zębach cały jego majątek, tylko dlatego, że już coś takiego w ludziach jest.
Z całą pewnością obydwoje mieliśmy szczery zamiar kantować się wzajemnie tak długo, jak tylko to będzie możliwe. On niewątpliwie chciał udawać przede mną przedstawiciela Interpolu, a ja postanowiłam udawać, że w to wierzę. Od pierwszego spojrzenia nasze zamiary szlag trafił. Niechęć była za silna.
- Wyjść - powiedział krótko do mojej asysty i faceta w cywilnym ubraniu wymiotło w mgnieniu
oka.
Przez chwilę przyglądaliśmy się sobie w milczeniu.
- Mam nadzieję, że mogę usiąść - powiedziałam wreszcie wrogo. - I że dostanę coś do jedzenia. Czy może macie zamiar dalej mnie głodzić?
- Możliwe, że byłoby to nawet wskazane - odparł natychmiast jadowicie i drwiąco. - Metoda łagodnej perswazji nie robi na tobie wrażenia, prawda?
Podeszłam do jednego z tych cudownych wygodnych foteli, usiadłam, nalałam sobie wody sodowej ze stojącego obok syfonu i podniosłam szklankę.
- Twoje zdrowie - powiedziałam również drwiąco. - Lubię jasne sytuacje. Mogę cię zapewnić, że metoda gwałtownego przymusu daje jeszcze gorsze rezultaty.
Bóg raczy wiedzieć, dlaczego od razu zastosowaliśmy formę „ty”, tak rzadką we Francji. Widocznie zbliżyła nas zgodność poglądów na siebie nawzajem, a możliwe, że przewidywaliśmy kłótnię, którą ta forma zazwyczaj ułatwia. Można krzyknąć „ty świnio!” w drugiej osobie liczby pojedynczej, nie sposób krzyknąć to tak samo w jakiejkolwiek innej osobie innej liczby. Jak by nie było, to „ty” wyszło jakoś samo z siebie.
Zaśmiał się szatańsko, podszedł do stolika, nalał sobie whisky i usiadł naprzeciwko
mnie.
- Może wymyślimy coś pośredniego? - zaproponował. - Każde z nas dysponuje czymś, na czym temu drugiemu zależy. Ty masz w ręku moje pieniądze, ja mam w ręku twoje życie. Zgadza się?