Nie, jednak nie weszłam tam dobrowolnie. Zostałam wepchnięta. Za mną wstawiono średniowieczny, oliwny kaganek i trzej faceci wspólnymi siłami pociągnęli drzwi ku sobie. Usłyszałam jeszcze szczęk i zgrzyt wrzeciądzów, na które założyli kłódkę, co wydało mi się idiotyczną przesadą. Nie zdołałabym tych drzwi otworzyć nawet, gdyby tam nie było żadnego zamknięcia. Pomijając kwestię sił fizycznych, trzeba by je było ciągnąć, a absolutnie nie było za co. Twórca tej komnaty nie przewidział możliwości otwierania jej od wewnątrz.
Pomyślałam, że teraz powinnam się wreszcie obudzić z tego koszmarnego snu. To wszystko razem było zbyt okropne, żeby w ogóle mogło się przytrafić. Nie, to wykluczone! Taki kretyński, średniowieczny nonsens był po prostu niemożliwy. Wymyśliłam to sobie albo mi się śni, albo też jest to jakiś głupi dowcip. On zwariował, ten półgłówek, nie zamierza chyba rzeczywiście mnie tu trzymać!
- Hej, ty! - zabuczało mi nagle nad głową.
Oczy powoli przyzwyczajały mi się do ciemności, nieznacznie rozpraszanych przez nędzny kaganek. Podniosłam go i spojrzałam w górę. Gotyckie sklepienie opierało się na olbrzymim zworniku, w środku którego widniała dziura, zionąca czarną głębią. Nie miała więcej niż jakieś dwadzieścia pięć na dwadzieścia pięć centymetrów.
- Hej, ty! - zawyło znowu z dziury.
- Czego?! - wrzasnęłam z wściekłością ku górze.
- Jak ci się podoba nowy apartament?
Poznałam po głosie tego łajdaka i coś mi w środku zaskoczyło. Jeśli sądził, że zacznę nagle skamleć i żebrać o litość, to się w życiu tak nie pomylił!
- Prześliczny! - ryknęłam pełną piersią. - Lubię wysokie groby!
Z czarnej czeluści dobiegł drwiący śmiech.
- To jest cela skazanych na śmierć głodową. Słyszysz?
- Słyszę! Bardzo się cieszę, całe życie się odchudzałam!
- Posiedzisz tu tak długo, aż się namyślisz! Jeść dostaniesz, nie bój się! Jak ci się znudzi, to mnie zawiadom! Przyjemnych rozmyślań!
- Pocałuj mnie w tyłek! - wrzasnęłam w odpowiedzi, bo już mi się znudziły te wersalskie uprzejmości. Nad sobą usłyszałam śmiech i wszystko ucichło.
Z kagankiem w ręku obejrzałam pomieszczenie. Osłupienie, które mnie ogarnęło, przygłuszyło nawet furię. Loch był nieduży, nieregularny, miał mniej więcej pięć na sześć metrów, kamienne ściany i kamienną posadzkę. W jednym kącie leżało coś, co po namyśle uznałam za kompletnie przegnitą^ słomę, w drugim poniewierały się jakieś gnaty, możliwe, ze ludzkie, w trzecim leżały dwa bardzo duże kamienie, na których dało się usiąść. Usiadłam zatem na jednym, na drugim postawiłam kaganek, i zapatrzyłam się w ściekającą zewsząd wodę, usiłując jakoś otrząsnąć się ze zgrozy.
To więc miał na myśli mówiąc, że będę musiała szybko podjąć decyzję! Istotnie, pewna słuszność w tym była. Niewiele czasu potrzeba, żebym tu dostała reumatyzmu, szkorbutu i obłędu. Oprócz tego grozi mi jeszcze anemia, utrata wzroku, niedotlenienie i kołtun. Jak te przyjemności razem na mnie spadną, to już potem będzie mi wszystko jedno.
Myśl o kołtunie zdenerwowała mnie najbardziej. Nie, to było doprawdy niemożliwe! Nie znoszę kretyńskich dowcipów, a ten swoją głupotą przeszedł wszelkie granice! Ten idiota musiał mnie jakoś oszukać, chciał mnie przestraszyć, z pewnością istnieje stąd jakieś proste i łatwe wyjście, które pokaże mi z drwiącym śmiechem, jak się załamię. A guzik z pętelką! Nie dam z siebie zrobić balona! Nie wierzę, że tu siedzę, i koniec!
Po paru godzinach moja kategoryczna niewiara zaczęła nieco blednąc. Gdzieś wysoko, ileś tam pięter nade mną, zapadła głęboka noc, normalni ludzie spali w normalnych łóżkach, oddychali zwyczajnym, świeżym powietrzem, a ja siedziałam jak wybrakowana ofiara losu na mokrym, twardym kamieniu, w odrażającym, ciemnym, dusznym, ociekaj ącym wodą lochu, kostniałam w przenikliwej wilgoci i nic nie wskazywało na to, żebym miała stąd wkrótce wyjść!
Bezmyślnie nakręciłam zegarek, który mi zostawiono widocznie po to, żebym nie przeoczyła upływu czasu. Kolejno zdążyłam popaść w przygnębienie, panikę, furię i apatię. Apatia sprawiła, że zasnęłam na tym kamieniu, oparta o ścianę, po czym obudziłam się zmarznięta, zesztywniała, z odgniecionymi różnymi częściami ciała, z uczuciem, że już mi zaczynają wypadać wszystkie zęby i włosy oraz z myślą o szczurach. Wiedziałam, że czegoś tu brakuje, oczywiście, szczurów! Powinny być. Dlaczego nie ma? Gdyby były, to już by wylazły.
Jakiś czas rozmyślałam nad tym, jak długo szczur może żyć bez pożywienia, i doszłam do wniosku, że widocznie wszystkie zdechły co najmniej sto lat temu. Możliwością wpuszczenia mi tu jakiegoś nie przejęłam się zbytnio, stanowię bowiem osobliwy wyjątek wśród kobiet. Nie boję się myszy ani szczurów. Znacznie bardziej zdegustowałaby mnie obecność najmniejszego bodaj zaskrońca.
Zegarek wskazywał szóstą. Musiała to być szósta rano, bo niemożliwe, żebym przespała na tym kamieniu trzy czwarte doby. Wykonałam kilka ćwiczeń gimnastycznych, usiłując usunąć chociaż częściowo uczucie połamania na drobne kawałki i nieco się rozgrzać. Sam widok tej ściekającej z cichym szmerem wody wystarczał, żeby człowiekowi robiło się zimno!
Nie miałam absolutnie nic do roboty, co stanowiło sytuację obcą mojej duszy i mojemu charakterowi. Jedyne miejsce, gdzie mogę nie mieć nic do roboty i być z tego zupełnie zadowolona, to wybrzeża Morza Śródziemnego, których ten apartament raczej nie przypominał. Wszędzie gdzie indziej coś mnie pcha i coś mnie zmusza do byle jakiej aktywnej działalności. Na wołowej skórze by nie spisał głupot, które popełniłam tylko dlatego, że upierałam się koniecznie coś zrobić.
Teraz mogłam tylko siedzieć na tym kamieniu i patrzeć bezmyślnie w mrok przed siebie, względnie latać wzdłuż pomieszczenia od ściany do ściany. Wiadomo powszechnie, że tak jedna, jak i druga czynność znakomicie przyspieszała popadniecie w obłęd rozmaitych więźniów. Popadniecie w obłęd było całkowicie sprzeczne z moimi zamiarami, wobec czego zaczęłam myśleć.
Antypatyczny łobuz postanowił zapewne przetrzymać mnie jakie trzy dni i zobaczyć, czy skruszeję. Pomyliło mu się z gęsią za oknem. Trzy dni to nie wieczność i przez trzy dni na pewno nie dostanę żadnej nieuleczalnej choroby. Przetrzymamy sobie te trzy dni i zobaczymy, co będzie dalej. Na razie zaś trzeba się zająć jakąś pracą, żeby czas szybciej leciał. Z dostępnych mi zajęć spacer po lochu i bezmyślne gapienie się przed siebie zdecydowanie odpadają, innymi słowy wykluczona jest praca fizyczna. Poświęćmyż się zatem umysłowej.
Podłożyłam sobie za przeproszeniem pod tyłek plastykowy worek, na nie dokończonym szalu nawet się dość miękko siedziało, oparłam się o ścianę i zaczęłam sobie wyobrażać zamek. Drogę, która mnie doprowadziła do tych ponurych kazamatów, pamiętałam bardzo dobrze. Naprzeciwko mnie znajdowały się drzwi. Za drzwiami trzydzieści cztery strome schodki, zakręcające w prawo, na górze korytarzyk, który także od tej strony patrząc, zakręcał lekko w prawo. Wszystko kręciło się dookoła wieży. Wnioskując z niewygody schodków, można przyjąć ich wymiar na jakieś dwadzieścia osiem centymetrów. Dwadzieścia osiem razy trzydzieści cztery to jest siedemset trzydzieści sześć. Przeszło siedem metrów, czy tu jest tej wysokości do zwornika siedem metrów?.