Milczałam, dalej czekając, co z tego wyniknie i narażając się na nieotrzymanie posiłku. Cieć wreszcie dał za wygraną i opuścił na dół koszyk, chociaż nie usłyszał ode mnie żadnej odpowiedzi. Sięgnęłam ręką, odsunęłam koszyk ze środka i opróżniłam go poza jego polem widzenia. Milczałam nadal.
- Hej, ty! - ucieszył się, czując, że z koszykiem coś się dzieje. - Wasza królewska mość, żyjesz jednak?! Odezwij się, dlaczego nic nie mówisz?!
Nie odezwałam się i po jeszcze kilku rykach poszedł sobie precz.
Nazajutrz w jego głosie wyczułam wyraźny niepokój.
- Wasza królewska mość! Żyjesz?!
- Nie! - odkrzyknęłam stanowczo. - Wczoraj był mój pogrzeb! Byłeś?!
Uradował się nadzwyczajnie.
- Coś ty?! - wrzasnął, pokwikując.
- Jak to?!!! - ryknęłam z oburzeniem. - Nie byłeś na moim pogrzebie?
- No coś ty! Pewnie, że nic byłem.
- Dlaczego?!!!
- O rany, nie wiem! O rany, co ty mówisz, nie było żadnego pogrzebu!
- Jak to?! - oburzyłam się znowu. - Ta świnia mi nawet pogrzebu nie wyprawiła?!
- Jaka świnia?! - zdziwił się cieć, prawdopodobnie nieco skołowany.
- Ten twój cały szef! Ostatnia świnia! Trzyma mnie tu do śmierci, a potem mi nawet pogrzebu żałuje! To łajdak!!!
Czarna czeluść nade mną zaniosła się długim kwikiem.
- O rany, ale ty jesteś zgrywna! Dlaczego wczoraj nic nie mówiłaś?!
- Bo nie byłam w nastroju! Ja rozmawiam wtedy, kiedy mam ochotę, a nie wtedy, kiedy mi każą! Co ten bandyta robi?!
Jakoś nie miał już wątpliwości, o kogo pytam.
- Nie ma go, znów wyjechał! Ale pojutrze wraca! A co, chcesz coś od niego?!
- Chcę! - odkrzyknęłam bez namysłu. - Powiedz mu, że jak się ze mną ożeni, to zamieszkamy w górskim szałasie i będę mu piekła baraninę! A teraz niech mi przyśle pierścionek zaręczynowy!
Czarna czeluść nade mną znów zakwiczała radośnie. Pogawędziliśmy pełną piersią jeszcze przez chwilę i wreszcie sobie poszedł.
Nazajutrz znów odmówiłam rozmowy. Ze zwornika wydobywały się prośby, groźby i skamlania, ale byłam stanowcza. W dłubanym korytarzu natrafiałam na coraz więcej dużych kamieni i robota mi się komplikowała. Niepokoiłam się, ile też ten acryl wytrzyma, wywlekając okropne głazy męczyłam się jak galernik i nie w głowie mi były teraz towarzyskie konwersacje.
- Wasza królewska mość! - zawyło znowu następnego dnia. - Żyjesz?!!!
- Nie mów do mnie wasza królewska mość!!! - wrzasnęłam z furią, bo kobylasty kamień utknął mi w środku drogi, miałam z nim mnóstwo kłopotu i ledwo zdążyłam pod rozmównicę.
- A jak mam teraz mówić?! - zaciekawił się cieć.
- Wielce szanowna pani! - ryknęłam kategorycznie.
- Ty, słuchaj! Dlaczego nie chciałaś rozmawiać z szefem?!
Aha, widocznie szef był wieczorem i krzyczeli, jak siedziałam w korytarzu. Dobrze, że zdążyłam wcześniej rozpocząć sabotaż.
- Bo mi się nie podobało! Nie przysłał pierścionka!
- Szef był zły jak diabli! - zionęła konfidencjonalnie czarna dziura. - Kazał ci powiedzieć, że jak dzisiaj nie będziesz rozmawiać, to nie dostaniesz wody!
- Faktycznie, wyschnę tutaj na wiór! To dlaczego z tobą nie przyszedł?! 65
- Zajęty! Dopiero wieczorem przyjdzie! Ty, słuchaj! Ty się nie wygłupiaj. On ci zrobi co złego!
- A do tej pory robił mi samo dobre, co!? Ty, słuchaj! Powiedz szefowi, niech on mnie nie denerwuje! Jak będę chciała, to będę rozmawiać, a jak nie, to nie!
Rozzłościłam się okropnie koniecznością oczekiwania na wieczorną rozmowę i z wściekłości wydłubałam wielki kawał muru. Antypatyczny łobuz przyszedł dopiero około dziesiątej.
- Ty, słuchaj!!! - wrzasnął.
Nauczony doświadczeniem cieć widocznie odsunął go od dziury, udzielając najnowszych wiadomości odnośnie moich życzeń, bo przez chwilę coś tam szemrało, po czym odezwał się podwładny.
- Wielce szanowna pani!!! - zagrzmiało z góry jak trąba jerychońska.
- Słucham szanownych panów!!! - odgrzmiałam z dołu.
- Ty, słuchaj! - krzyknął znów szef. - Poważnie mówiłaś?!
- Cały czas mówię poważnie! A co?!
- Zgadzam się!!!
- Na co, do diabła?!
- Ożenię się z tobą! Jak tylko powtórzysz, co on powiedział, ożenię się z tobą! Ksiądz będzie
czekał!
- Zwariowałeś!!! - ryknęłam z niesmakiem. - Jaki ksiądz?! Ja jestem rozwiedziona!!!
- No to mer będzie czekał! Mnie jest wszystko jedno, niech cię szlag trafi! Ożenię się z tobą! Może to jest nawet niezła myśl!
- Może i niezła, ale ja się rozmyśliłam! Nie chcę wychodzić za mąż! Nie zawracaj mi
głowy!
- Jak chcesz! Siedź dalej, aż ci przejdzie dobry humor!
Postanowiłam przezornie ograniczyć przesyłanie mu wiadomości, wyglądało bowiem na to, iż każda napełnia go nadzieją, że zmiękłam, i po każdej będzie tu przylatywał, przeszkadzając mi w pracy. Dłubanie szło coraz trudniej. Przez następne piętnaście dni posunęłam się w głąb muru o następne dwa metry. Ileż, do diabła, grubości miało to wszystko?! Cały pagórek był wykonany z kamienia, czy co?!
Cieć przywykł, że odzywam się do niego tylko co drugi dzień i nie zgłaszał pretensji. Zatęchła wilgoć przeżerała mnie na wylot. Sieć z acrylu była na wykończeniu. W czasie następnej nieobecności szefa zażądałam trzeciego kaganka, przy czym bez oporu zwróciłam pierwszy. Zwilgotniałych papierosów miałam już olbrzymi zapas. Dłubałam w dzikim szale poprzysiągłszy sobie nie policzyć dni, dopóki nie przedłubię się na wylot.
Z coraz większym wysiłkiem przesunęłam się ku wolności o szósty metr, potem o siódmy. Zaczynało mnie ogarniać przerażenie i rozpacz. Wszystko mi gniło i miałam wrażenie, że sama składam się już wyłącznie z części płynnych. Korytarz, dłubany w zdenerwowaniu i z niecierpliwością, zwężał się zastraszająco. Skurczona na jego końcu, leżąc wydłubywałam zaprawę z następnej spoiny.
Wyszarpnęłam długi, poprzecznie wiążący kamień. Z nieco mniejszym wysiłkiem obruszyłam i wyjęłam dwa obok niego. Obdłubałam dookoła i wyciągnęłam dwa następne, a potem jeszcze jeden z głębi za nimi. Już chciałam odrzucić ten jeden za siebie, kiedy nagle coś mnie zaintrygowało. Wapień był jasny, miał różne szarobeżowe odcienie, a ten ostatni kamień był inny. Jedną stronę miał prawie czarną. W nędznym świetle kaganka, stojącego w okolicy moich nóg, obejrzałam go, wytarłam ręką i zamarłam, nie wierząc własnym oczom i odczuciom.
Kamień był z jednej strony zabrudzony ziemią!
Z sercem w gardle, bez tchu, z zaciśniętymi w napięciu zębami, sięgnęłam ręką w głąb dziury. Nie domacałam się kamieni. Natrafiłam na miękki, wilgotny grunt!
Oglądałam wydobytą garść ziemi, jak ubogi nurek ogląda znalezioną niespodziewanie, jedyną w życiu czarną perłę. Aż żal było wysypać to z ręki. Oparłam głowę o kamienie, zamknęłam oczy i długą chwilę trwałam nieruchomo, słuchając pień anielskich, które wypełniły okropną czarną norę.
Potem zaś nagle wstąpiły we mnie nadludzkie siły. Z pieśnią bojową na ustach, sama nie wiedząc kiedy, odwaliłam resztę kamieni, dzielących mnie od cudownego, miękkiego, czarnego, wymarzonego gruntu!
Wróciłam do lochu i policzyłam kreski na ścianie. Było ich sześćdziesiąt trzy. Przeszło dwa miesiące!
Teraz musiałam uporządkować nieco skłębione uczucia. Wolność widziałam przed sobą jak na dłoni i spadł ze mnie straszliwy, gniotący mnie przez cały czas, koszmarny ciężar niepewności, z którym walczyłam już resztką sił i do którego przed samą sobą usiłowałam się nie przyznawać. Ulga eksplodowała we mnie jak fajerwerk. Jadowita, mściwa satysfakcja nabrała nowych rumieńców. Przedłubałam przeklęty mur!!!.
Otrząsnęłam się z euforii i przystąpiłam do układania konstruktywnych planów. Hamując niecierpliwość poszerzyłam nieco korytarz, przygotowując drogę transportu i jeszcze raz sprawdziłam kierunek i kąt nachylenia. Musiałam kopać nieco w górę, nie za dużo, żeby nie wyleźć na trawniczku przed zamkiem i nie za mało, żeby się nie przekopywać tuż pod powierzchnią dookoła całej kuli ziemskiej. Szydełko do kopania ziemi było równie przydatne jak do jedzenia barszczu i nadszedł czas66 posłużenia się dzbankiem. Stłukłam go z prawdziwą przyjemnością, ostrożnie i delikatnie, starając się uzyskać jak największe kawały skorup, po czym natychmiast spróbowałam, jak działa nowe narzędzie. Niepokoił mnie rodzaj warstw ziemi, z jakich składał się pagórek. Woda zaskórna wprawdzie nie powinna mi zagrażać, ale mogłam natrafić na litą skałę.