Выбрать главу

Na razie kopanie szło dobrze, szybciej niż dłubanie w spoinach. Dzbanek w roli łopaty zdawał egzamin. Kopałam z zapałem aż do chwili, kiedy zaczęłam się całkowicie dusić i wówczas uświadomiłam sobie, że rzucając całą wykopaną ziemię za siebie wykonuję sobie zupełnie przyzwoity grób. Nie była to najlepsza metoda, pracę należało zracjonalizować.

Przezornie zostawiłam sobie drugi dzbanek, zawiadamiając ciecia, że znów się stłukł. Zdenerwowało go to okropnie i widocznie zameldował szefowi o mojej niszczycielskiej działalności, bo nazajutrz dostałam wodę w plastykowej butelce. Ograniczenie dostaw skorup nieco mnie zaniepokoiło, ale pocieszyłam się myślą, że pies kopie łapami, a w stworzonych mi warunkach stan całkowitego zezwierzęcenia osiągnę szybko i bez żadnego trudu.

Następnie stanowczym rykiem zażądałam rozmowy z szefem. Czekałam na niego pół dnia, co wzmogło moją twórczą furię.

- Słuchaj no, ty! - wrzasnęłam, kiedy tylko przyszedł. - Namyśliłam się!

- No, nareszcie! - odkrzyknął z wyraźnym ożywieniem. - Gadaj!

- A chała! Sam wiesz, że ci nie wierzę! Jak powiem, to mi polepszysz warunki, tak?!

- Wszystko będziesz miała, co ci tylko do łba strzeli! Mówże wreszcie!

- Powiem ci pierwsze słowo! Co dostanę za pierwsze słowo?!

- A co chcesz?!

- Plastykową plandekę! Reumatyzmu dostałam! Jak mi za pierwsze słowo dasz plastykową plandekę, to się namyślę, czy ci powiedzieć drugie! Muszę sprawdzić, czy to coś daje!

- Może być! - ryknął po krótkim namyśle. - Mów pierwsze słowo!

- Najpierw plandeka!

- Nie, najpierw mów!

- Wypchaj się! Dawaj plandekę albo mam cię w nosie! Mnie już wszystko jedno!

Posprzeczaliśmy się jeszcze przez chwilę i stanęło na moim. Później wieczorem przez

zwornik wleciała zwinięta w rulon impregnowana płachta z tworzywa sztucznego. O mało mi nie zgasiła kaganka.

- No, słucham! Mów!!!

- Tuuuuu!!! - zawyłam przeraźliwie.

Przez chwilę panowało milczenie.

- W j akim j ęzyku mówisz, do diabła?!!! - wrzasnął wreszcie, rozwścieczony.

Rzeczywiście. Owo fonetyczne „tu” mogło mieć rozmaite znaczenie zależnie od

języka. Po angielsku mogło być słowo „two”, czyli „dwa” i słowo „to”, czyli „do”. Na upartego można je było jeszcze wziąć za „także”. Po duńsku byłoby „dwa”, po polsku zwyczajnie „tu”, a po francusku stanowiło różne odmiany „wszystkiego”. To też zresztą miałam na myśli, wyjąc owo „tuuuu”, bo słowo „wszystko” było wszak początkiem wypowiedzi nieboszczyka. Zawsze byłam uczciwa, jak pierwsze

słowo, to pierwsze słowo, jemu nic z tego nie przyjdzie, a ja miałam czyste sumienie i mogłam na

wszystkie świętości przysięgać, że mówię prawdę.

- Po francusku! - ryknęłam z satysfakcją.

- Co mi to daje, do pioruna?! - krzyknął, rozwścieczony coraz bardziej.

- Nieboszczyk powiedział całe , zdanie! - odkrzyknęłam uprzejmie. - Całe, porządne, długie zdanie! Przekazuję ci od początku. Jeszcze ci źle?

- Idiotka!!!! - wrzasnął z furią i posługując się jeszcze kilkoma językami upewnił się, czy istotnie chodzi o „wszystko”.

- Mam nadzieję, że ci ta szmata prędko zgnije i będziesz chciała następną! - krzyknął na pożegnanie i poszedł.

„Prędzej chyba ja zgniję!” - pomyślałam ponuro i zabrałam się do roboty.

Plandeka była bardzo duża i musiałam podzielić ją na dwie części. Nie miałam czym. Z początku nastawiłam się na szarpanie zębami, ale potem uznałam, że ogień załatwi to lepiej. Złożyłam ją na pół i ostrożnie nadpaliłam krawędź nad kagankiem, pilnując, żeby mi to całe tworzywo sztuczne nie buchnęło gwałtownym płomieniem. Długo to trwało, ale podzieliła się bardzo ładnie.

Następnie wypaliłam jeszcze dziury w narożnikach, przewlokłam przez nie warkocz, upleciony z resztek acrylu i przygotowania do transportu ziemi uznałam za zakończone. Przystąpiłam do kopania.

Święci pańscy, a cóż to była za kartożnicza praca! Niewolnicy, zatrudnieni przy wznoszeniu piramidy Cheopsa mniej się chyba męczyli niż ja! Skorupą z dzbanka dźgałam ziemię i sypałam ją na rozciągniętą na kamieniach plandekę, pilnując, żeby nie zasypać całego przejścia. Następnie przeczołgiwałam się z trudem koło tego kopca i zaczynałam ciągnąć całość w kierunku wyjścia do komnaty. Co chwilę musiałam przestawiać kaganek, żeby mieć jakieś oświetlenie. W komnacie rozplantowywałam ziemię pod przeciwległą ścianą, starannie ją udeptując, bo ciągle miałam obawy, że mi się to wszystko nie zmieści.

Kreci korytarz wydłużał się i szedł w górę. Teraz już byłam zupełnie pewna, że wyjdę, i zaczęłam zastanawiać się, co zrobię potem. Melancholijnie pogodziłam się z tym, że pracę w Danii straciłam bezpowrotnie i nie mam tam po co jechać. Porzucanie nie ukończonych rysunków na krótko przed terminem i niknięcie z oczu współpracowników i szefa nigdzie nie jest dobrze widziane, a tym bardziej w tym upiornie solidnym, porządnym kraju. Pozostawiony tam mój dobytek niewątpliwie zabezpieczyła Alicja i to mi już nie zginie. Trzeba się będzie jakoś z nią porozumieć. Trzeba będzie ukraść temu bucefałowi moje dokumenty, bo jeszcze mi tylko tego brakuje, żeby za brak paszportu wsadziły mnie do mamra ojczyste władze. Do cichej celi w Białołęce jakoś zupełnie straciłam serce i nie wydawała mi się już szczytem marzeń. Nie, dziękuję bardzo, żadnych cel!!!.

Na samym końcu moich rozmyślań, w czarnej głębi wykopywanego korytarza, świeciła mi jak gwiazda na firmamencie słodka chwila powrotu do Polski. Tam był mój dom, tam była moja SUCHA pościel, tam była moja własna wanna w łazience, tam była ukochana, prawdziwa, polska milicja, tam czekała na mnie, czy może płakała już po mnie, co jakiś czas dając na mszę za moją duszę, cała moja rodzina, tam czekał Diabeł.

Tu moje rzewne rozmyślania urywały się nagle. Nie, to nie był temat stosowny jako rozrywka w czarnej jamie. Z Diabłem nie było dobrze.

Za długo mnie tam nie było, za długo plątałam się po innych krajach. Nie miałam już rozeznania terenu na miejscu, w Warszawie, a rzadkie i nieco dziwne listy raczej wzmagały wątpliwości zamiast je rozpraszać. Od długiego czasu coś się psuło, nie pozwalając się naprawiać i prawdę mówiąc mój ostatni wyjazd był ucieczką od niego. To już nie był ten sam człowiek co niegdyś. Zmienił się i do reszty przestałam go rozumieć. Czasami wydawało mi się, że jeszcze mu na mnie zależy, czasami zaś robił, co mógł, żeby mnie do siebie zniechęcić. Doprawdy, dziwne rzeczy robił. Niekiedy miałam wrażenie, że kwitnące między nami uczucia bardziej przypominają nienawiść niż cokolwiek innego. Uporczywie wmawiałam w siebie, że się mylę, że jednak on mnie kocha jakoś tam po swojemu i że nie powinnam się czepiać drobiazgów. Drobiazgi gromadziły się w olbrzymią piramidę.

Pchały mi się do głowy rozmaite przypuszczenia i podejrzenia, które z wysiłkiem sama odrzucałam, bo były zbyt okropne, i nie życzyłam sobie, żeby były prawdziwe. Jak każda zwyczajna, głupia kobieta hodowałam na dnie serca nadzieję. Wszelkimi siłami pragnęłam, żeby owe głupie podejrzenia okazały się wyłącznie wytworem mojej zwyrodniałej imaginacji i tym bardziej teraz, wykopując się na świat ze średniowiecznych kazamatów, rozpaczliwie chciałam ugruntować w sobie pewność, że tam czeka na mnie nie zakamieniały wróg, ale kochający i ukochany mężczyzna, najbliższy człowiek, któremu będę mogła wypłakać w kamizelkę cały ten ponury koszmar. Na samą myśl, że tego człowieka już nie ma, opadłyby mi teraz ręce. Nie, nie mogłam sobie na to pozwolić! Żadnych podejrzeń i wątpliwości. Wierzyć w Diabła i koniec!