Z sił fizycznych opadałam coraz wyraźniej, ale szalejąca w mojej duszy furia nie ulegała zmniejszeniu. Furia dziubała za mnie wilgotną ziemię pagórka i ciągnęła naładowaną plandekę. Furia deptała i ubijała, rozsypując w miarę możności równo po całym pomieszczeniu. Furia odwalała za mnie gigantyczną pracę.
Przez całe życie nienawidziłam czegoś takiego. Miałam śmiertelną awersję do ciasnych, ciemnych korytarzy i do przebywania pod ziemią. Nie znosiłam czołgania się i przeciskania przez jakieś idiotyczne, podziemne przejścia. I właśnie coś takiego musiało stać się moim udziałem!
Dziko zacięta, w szale, we wściekłym uporze, z zaciśniętymi zębami i nienawiścią w sercu, dusząc się i opływając potem, pchałam się coraz dalej i dalej, rozpaczliwym wysiłkiem wyłażąc z tego grobu na wolność. Nie zastanawiałam się nad tym, że właściwie robię coś, co jest zupełnie niemożliwe. Nie dopuszczałam do siebie zwątpienia w rezultaty. Wykluczałam myśl, że mogłabym natrafić na jakąś przeszkodę nie do pokonania, że mogłoby mi się w końcu nie udać. Zaniechałam snucia planów na później, żeby nie uroczyć. Wszelkimi siłami starałam się nie widzieć warunków, w jakich żyłam, hamować wstręt, hamować niecierpliwość i nie myśleć! Nie myśleć! Nie myśleć!!!.
Korytarz wydłużał się coraz bardziej. Poziom podłogi w całym lochu podniósł mi się o metr ze spadkiem w kierunku dziury. Pod przeciwległą ścianą leżał potworny zwał i takie same zwały zaczynały rosnąć już przy pozostałych ścianach. Barykadująca drzwi kupa kamieni zmniejszała kubaturę. Wyraźnie zanosiło się na to, że niedługo znajdę się pod samym zwornikiem.
Kontakty z cieciem ograniczałam coraz bardziej. W czołganiu się dochodziłam wprawdzie do perfekcji, ale wciąż jeszcze był to sposób poruszania się niedostatecznie szybki, a za to dostatecznie uciążliwy, żebym nie miała ochoty miotać się bez potrzeby wzdłuż dusznej kichy. Odzywałam się do niego już nie co drugi dzień, a co trzeci, żądając przy tym, żeby samodzielnie wytrząsał z koszyka chleb, butelkę i papierosy. Twierdziłam, że jestem zmęczona i nie chce mi się ruszyć z miej sca, co nawet niezbyt mijało się z prawdą. Po początkowych protestach zaczął przywiązywać drugi sznurek do dna koszyka i w razie potrzeby przewracał go do góry nogami. Plastykowych butelek miał widać duży zapas, bo zgadzał się odbierać je ode mnie hurtem. 68
Nie poprzestając na uciążliwych dla obsługi grymasach, dowiadywałam się też starannie o poczynania szefa. Wyjeżdżał bardzo często, czasem na jeden dzień, a czasem na kilka. Cieć wyznał mi nawet, że w ogóle tak długi pobyt zwierzchnika w zamku jest spowodowany wyłącznie moją obecnością, poprzednio bowiem nie widywano go tu całymi miesiącami.
Skorupy z dzbanków pokruszyły mi się na drobne kawałki i musiałam uzyskać nowe narzędzie do kopania. Narzędzie nie mogło budzić podejrzeń. Zażądałam znów rozmowy z szefem.
- Co tam?! Już ci się trochę znudziło?! - wrzasnął drwiąco, dowoławszy się mnie wreszcie per „wielce szanowna pani”.
- Chcesz drugie słowo?! - krzyknęłam w odpowiedzi.
- Chcę! Co chcesz dostać?!
- Półmisek z królewskiej porcelany! Duńskiej!
- Zwariowałaś?!
- Sam zwariowałeś! Nie będę żarła z ziemi! Życzę sobie jadać na wytwornej zastawie! Dajesz półmisek albo chała!
- Półmisek nie przejdzie! Wymyśl co innego!
Przestraszyłam się, że upór w kwestii półmiska może doprowadzić do tego, iż zechcą mi go dostarczyć drzwiami. Gwałtownie zaczęłam szukać w pamięci.
- Przejdzie!!! - ryknęłam odkrywczo. - Ja chcę taki długi, wąski!!! W czerwony wzorek!!!
- Wariatka!!! - wrzasnął z przekonaniem, ale nazajutrz w zworniku zazgrzytało i ostrożnie przepchnięty, oplatany sznurkami półmisek zaczął zjeżdżać w dół.
- Mały ten półmisek! - wrzasnęłam z niezadowoleniem. - Kantujesz mnie!!! Ja ci powiem drugie słowo, ale jutro mi przyślesz jeszcze jeden! Jak takie małe, to dwa! Zobaczymy, czy dotrzymujesz obietnic!!!
Musiało mu okropnie zależeć na tej ukrytej forsie, bo bez namysłu zgodził się na dwa półmiski i obiecał następny nazajutrz. Ja też dotrzymywałam obietnic.
- Złożone!!! - wyryczałam ku zwornikowi.
- Co?!!!
- Złożone! Umiejscowione! Uplasowane! Pozostawione! - darłam się, używając wszystkich znanych mi języków. - On powiedział złożone!!!
Antypatyczne indywiduum na górze milczało przez chwilę, zapewne ogarnięte wzruszeniem. Wyraźnie wyglądało na to, że się łamałam i że trzecie słowo zacznie wyjaśniać sytuację.
- Razem powiedział „wszystko złożone”, tak?! - wrzasnął, nie kryjąc podniecenia.
- Aha! A gdzie, to się dowiesz kiedy indziej!
- Mam nadzieję, że już długo nie wytrzymasz! Na diabła ci te półmiski?! Co wymyślisz
następnym razem, złote widelce?!
- Jeszcze nie wiem! Zastanowię się!!!
- To się pospiesz! Bo za tydzień mnie nie będzie! Beze mnie nic nie dostaniesz!
- Parę dni poczekam, nie pali się! Przyjemnie się tu siedzi!.
- Nie parę dni, tylko trochę dłużej! Radzę ci, namyśl się przez ten tydzień!.
Nazajutrz dostałam drugi półmisek. Twardo udowadniał, że dotrzymuje słowa.
Między nami mówiąc miał rację i metoda, którą zastosował, była znakomita. Po pobycie w tym lochu wolność, jako taka, mogła stać się sprawą drugorzędną. Wszystko inne było lepsze! Niewola, nie niewola, cokolwiek, byle tylko stąd wyjść! Każdy by na to poszedł i ja sama pewnie też, gdyby nie ten obłędny, dziki, ośli upór, silniejszy ode mnie. Nie wiadomo, dlaczego zawsze lubiłam trudne przedsięwzięcia, a wygrzebanie się samodzielnie z tego grobowca biło wszelkie rekordy. Mogło mi dostarczyć satysfakcji moralnej do końca życia.
Ponuro obliczałam sobie, że siedzę tu już przeszło trzy i pół miesiąca. Całe szczęście, że prowadziłam kalendarz, bo inaczej gotowa byłabym przysięgać, że ten pobyt w kazamatach trwa nie tylko całe lata, ale wręcz całe wieki. Wydawało mi się, że wylądowałam na skalistym, bretońskim wybrzeżu w zeszłym stuleciu. Podróż przez Atlantyk, olbrzymia, nieograniczona przestrzeń wody i nieba oddaliły się ode mnie tak, że niemal przestałam wierzyć w ich istnienie. Mój świat stanowiła ciasna, potwornie duszna, czarna, wilgotna nora.
Obmierzły łajdak wyjechał nie doczekawszy się objawów mojej skruchy, i miało go nie być dwa tygodnie, o czym powiadomił mnie cieć.
Oparta na lewym łokciu na końcu korytarza niemrawo dłubałam ziemię kawałkiem królewskiej porcelany. Czułam się wykończona do ostateczności pod każdym względem i dusząc się nieco, rozmyślałam, czy przypadkiem złoty widelec nie byłby istotnie lepszy. A może powiedzieć mu „sto” i zażądać łyżki z irydo-platyny? Zdaje się, że jest to coś szczególnie twardego.
Na domiar złego kopanie, dotychczas stosunkowo łatwe, zaczęło natrafiać na jakieś przeszkody. Królewska porcelana dziabała coś długiego, jakby nitki czy sznurki, oplątujące się wokół niej i utrudniające pracę. Klęłam to coś najgorszymi słowy aż do chwili, kiedy w moim zmąconym atmosferą umyśle błysnęło wreszcie olśniewające światło. Dobry Boże! 6Q