Przecież te nitki to mogły być tylko korzenie roślin!!!
Ze wzruszenia o mało się nie udusiłam do reszty. Zaczęłam gwałtownie szarpać ziemię, usiłując się przekopać wprost ku górze, gdy nagle porcelana natrafiła na coś twardego i prysnęła mi w ręku. Odgarnęłam ziemię wokół tego i przysunęłam bliżej kaganek. To był kamień. Rany boskie, kamień nade mną, co to być może?? Natrafiłam na fundament muru obronnego?! Spokojnie, tylko spokojnie.
Przeczołgałam się na powrót do lochu i wywlokłam plandekę z ziemią. Zebrałam resztę porcelany z półmisków i półprzytomna ze zdenerwowania doczołgałam się znów do strasznego kamienia. Zaczęłam próbować wokół niego. Nie, to nie był fundament, kamień tkwił samotnie, innych dookoła nie było. Korzeni do diabła i trochę, nie ma siły, muszę już być tuż pod powierzchnią, trzeba obok.
Nie zważając już na to, że sypię ziemię za siebie byle gdzie, odcinając sobie niemal powrót do komnaty i narażając się na śmierć przez uduszenie, kopałam z furią jak oszalały terier. Na chwilę zastopowała mnie myśl, że nie mogę tak wyleźć byle kiedy i byle gdzie, muszę sprawdzić dwie rzeczy. Po pierwsze, czy nikt mnie nie zobaczy, a po drugie, czy jest dzień. Światło słoneczne po tej ciemnicy i utrata wzroku pewna! Jakaś pierwsza osoba, która ujrzy wyłażącą z ziemi zmorę, ucieknie wprawdzie niewątpliwie z przeraźliwym krzykiem, ale też zaraz nadlecą w to miejsce inne osoby. Spokojnie, tylko spokojnie.
Udało mi się wykonać trudne ćwiczenie akrobatyczne i spojrzeć na zegarek. Dochodziła siódma. Zaraz, co to jest teraz? Początek września chyba? No to południe dawno minęło, zaraz powinna zapaść noc. Tylko spokojnie.
Z ziemią zgrzytającą w zębach, zatykającą nos, sypiącą się w oczy i za kołnierz, jeśli w ogóle to coś, co miałam na sobie, zasługiwało na miano kołnierza, z nieprzytomnym szaleństwem w duszy, w dzikim napięciu szarpałam splątane korzenie, dźgałam je fragmentem porcelanowego półmiska, wyrywałam i upychałam za siebie. Przekopywałam się tuż obok kamienia. „Jeśli na nim ktoś siedzi.” -błysnęło mi w głowie i wbrew sytuacji zachciało mi się histerycznie śmiać, kiedy sobie wyobraziłam wrażenia tej osoby. „Szkoda, że to nie cmentarz” - pomyślałam jeszcze i w tej samej chwili ręka z porcelanowym szpikulcem poleciała mi nagle do góry. Przerwałam splątany kożuch trawy!
Miałam jeszcze tyle przytomności umysłu, że od razu tę rękę cofnęłam. Wystająca z ziemi ludzka ręka z czymkolwiek nie jest widokiem nagminnie spotykanym. Nie mogłam już jednak opanować niecierpliwości i jednym gwałtownym szarpnięciem zrobiłam dziurę w ziemi.
Przez tę dziurę wpadło powietrze. Niewiele, mały strumyczek powietrza, które sprawiło, że na moment zamarłam i zachłysnęłam się, dopiero teraz czując, w jakim stopniu się do tej pory dusiłam!
Ostrożnie, powoli, z uczuciem wypełniającego mnie stopniowo bezgranicznego szczęścia, wyszarpywałam sobie wyjście na świat. Powietrze leciało tak świeże, tak intensywne, że wręcz bałam się nim oddychać. Powoli, ostrożnie wystawiłam głowę i delikatnie zaczęłam otwierać oczy.
Nade mną było wieczorne, ciemniejące niebo z gwiazdami. Tuż przy mojej twarzy rosły pachnące, splątane, wilgotne zielska. Dookoła był cudowny, wolny, przeraźliwie wielki, pełen świeżego powietrza świat!
Niemrawo wygrzebałam się z dziury. Niemrawo rozejrzałam się dookoła. Zachód był za mną, niebo nad horyzontem świeciło za jaskrawo jak na moje możliwości. Na szczęście częściowo przesłaniała je sylwetka zamku. Zapadający zmrok odpowiadał mi idealnie. W pobliżu mnie nie było żywego ducha.
Co najmniej godzinę siedziałam w zielsku obok kamienia, opanowując zawrót głowy i przystosowuj ąc się do osiągniętego sukcesu. Potem pieśń triumfalna przepełniła mnie od stóp do głów i podniosła na nogi.
Wiedziałam, że szefa nie ma. Wiedziałam też, że w stanie, w jakim jestem absolutnie nie mogę pokazać się ludziom na oczy. Co do tego, jak wyglądam, raczej nie miałam złudzeń. Przypomniałam sobie widok z dziedzińca i ruszyłam przed siebie dookoła muru obronnego, który wznosił się parę metrów za mną. Jednak te studia coś mi dały, wyliczyłam wszystko zdumiewająco trafnie!
Przepełniające mnie szczęście i satysfakcja nie przygłuszyły wcale nienawiści. Obeszłam zamek dookoła i znalazłam się nad Loarą. Podeszłam pod mur. Nie był wysoki, a przy tym ząb czasu naruszył go tu i ówdzie, tak że sforsowanie go nie przedstawiało zbytniej trudności. Na dobrą sprawę teraz już nic nie wydawało mi się trudne.
Przelazłam przez mur na dziedziniec. Nadal nie widziałam wokół żywego ducha. W jednym skrzydle zamku paliło się światło, ale było to skrzydło akurat przeciwne temu, w którym rezydował szef. Do jego apartamentów właśnie zamierzałam się dostać. Spróbowałam drzwi, ale były zamknięte. Wybrałam sobie nieco osłonięty kąt, bez chwili namysłu wspięłam się na podmurowanie i diamentem z pierścionka przejechałam po szybie okiennej. Równy, duży prostokąt wykroił się łatwo. Z oświetlonego skrzydła dobiegały mnie dźwięki muzyki, grało radio czy może taśma, obojętne, grunt, że był tam jakiś hałas, wobec czego bez wahania pchnęłam prostokąt.
Wpadł do środka z niezbyt głośnym brzękiem. Wetknęłam rękę, odsunęłam rygiel i po chwili byłam w zamku.
Światło nie było mi potrzebne, w panującym mroku widziałam wszystko doskonale. Drogę do gabinetu szefa przypominałam sobie, wyobrażałam i odtwarzałam tyle razy, że teraz trafiłam tam jak po sznurku. Podniosłam ozdobę przy kominku, część półek bibliotecznych otwarła się bezszelestnie i znalazłam się w sanktuarium.
Nie bałam się odkrycia, złapania, napotkania kogoś, nie bałam się niczego. Duszę przepełniała mi triumfująca, jadowita mściwość. Obejrzałam apartament dokładniej, znalazłam dekoracyjnie ułożone owoce na srebrnej paterze, sprawdziłam, czy nie sztuczne, z trudem powstrzymałam się od pożarcia wszystkich wraz ze skórami i pestkami, zjadłam jednego banana i jedną mandarynkę, po czym trafiłam do łazienki. I tu wreszcie spojrzałam w lustro.
To, co ujrzałam, przechodziło najśmielsze oczekiwania. Nieboszczka po kilku ekshumacjach byłaby przy mnie okazem zdrowia i urody. W dodatku musiałaby to jeszcze być nieboszczka pochowana nie w trumnie, a luzem, tak, żeby ziemia cmentarna miała do niej swobodny dostęp, inaczej bowiem porównanie ze mną nie wchodziłoby w rachubę.
Od tej chwili mogłam już do reszty zaniechać wszelkich niepokojów. Spotkanie ze mną byłoby nad wyraz niebezpieczne nawet dla głodnego tygrysa-ludojada!
Nie śpiesząc się, spokojnie z nadzwyczajną przyjemnością i satysfakcją, wykonałam w apartamentach szefa mnóstwo czynności. Wykąpałam się, umyłam głowę jego szamponem, obcięłam straszne, częściowo połamane szpony, które wyrosły mi w miejsce paznokci, wypiłam kieliszek koniaku, znalazłam sobie odzież i ubrałam się w nią. Odzież składała się z koszulki polo, grubego, ciepłego golfu, za przeproszeniem krótkich gaci, dżinsów, skarpetek i obuwia, z którym miałam największy kłopot. Wszystko było na mnie o trzy numery za duże. Rozstrzygnęłam problem decydując się na trampki, które wypchałam watą, dziękując Opatrzności za panującą modę. Niezależnie od płci mogłam włożyć na siebie wszystko i nikt z pewnością nie zwróci na mnie uwagi. Następnie przystąpiłam do otwarcia sejfu.
Najniższy kamień dwa razy z lewej, raz z prawej i raz z lewej. Czy nie zrobił przypadkiem jakiejś blokady? Nie, nie zrobił. Kamień wyżej wysunął się i otworzył bezszelestnie. Teraz zero, drugi kamień. Teraz te zapamiętane na wieki dwadzieścia osiem sto dwadzieścia jeden.
Moja torba i siatka leżały na swoim miejscu. Skamieniałe w nienawiści serce zabiło mi na chwilę ludzkim wzruszeniem. Było wszystko, dokumenty, pieniądze, atlas. Na półce poniżej spoczywały paczki banknotów, dolarów i franków. Wygarnęłam wszystkie nie licząc, wysokość moich strat moralnych wydatnie wzrosła przez ostatnie trzy miesiące. „Czekaj, ty ścierwo - pomyślałam mściwie. - Wykończę cię finansowo do reszty! W Urzędzie Skarbowym dolarami zapłacę podatek od darowizny!”