Gdyby jakimś cudownym sposobem ten cały wstrętny skarb zdematerializował się bez mojego udziału! Gdybyż tak przepadł bezpowrotnie na skutek jakiegoś kataklizmu, trzęsienia ziemi, bomby, czegokolwiek! Gdybyż go ukradł jakiś uroczy, przypadkowy złodziej!.
Szukaliby mnie wtedy jednak ze znacznie mniejszym zapałem. Nie mieliby powodu się mścić. No, owszem, mieliby powód, ale to dopiero później. Później w ogóle wszystko byłoby łatwiejsze, ja bym już przyszła do siebie, najgorsze chwile mogłabym nawet przesiedzieć w zamknięciu, ewentualnie wróciłabym już do Polski. Później, wszystko później!
Przemyślałam jeszcze raz całą sytuację od początku i doszłam do tego samego. Nie było innego rozwiązania, jak tylko zniszczyć skarb. Wiem, gdzie to jest, dostać się tam i podłożyć dynamit. Na nic, diamenty rozlecą się dookoła i każdy będzie się pchał, żeby je zbierać. Podpuścić jakiegoś włamywacza. Owszem, to już lepiej. Ukraść to, innymi słowy, anonimowo. A potem ogłosić w prasie, że jacyś turyści, fikcyjne nazwiska, znaleźli skarb w górach i szalenie zadowoleni wrócili do domu. Niech się martwią hiszpańskie władze i niech szukają tych turystów. Kim oni mogą być? Jakiś bardzo duży kraj. Brazylijczycy, oczywiście! Turyści z Brazylii!
Trzeba znaleźć przytomnego włamywacza.
Włamywacz, brazylijscy turyści, skrzyneczki z diamentami, faceci w nasuniętych na oczy kapeluszach, objuczone bogactwem osły na górskich ścieżkach, luksusowe sanatoria, moje polskie przyjaciółki i znienawidzona gęba szefa, wszystko to razem zamieniło mi się w jedno rozszalałe kłębowisko. Poczułam, że boli mnie prawe ramię i lewe kolano. Pomacałam zęby, żeby sprawdzić, czy się jeszcze nie ruszają. Włosów pomacać nie mogłam, bo miałam perukę. Po czym wyciągnęłam z rozmyślań jedyny wniosek - przeczekać.
Tak powrót do zdrowia, jak i znalezienie włamywacza wymagają czasu. Przez ten czas zdążę sobie przemyśleć całą sprawę dokładniej. Możliwe, że będzie wskazane nie zostawiać włamywaczowi całego ukradzionego bogactwa, mogłoby mu się to wydać podejrzane, tylko podzielić się z nim jakoś, chociaż co bym zrobiła z taką potworną ilością pieniędzy, doprawdy nie wiadomo. Ale możliwe, że znajdę jakieś zastosowanie. W każdym razie pewne jest, że póki jestem na swobodzie, póki nikomu jeszcze nic nie powiedziałam, póty mam pełnię możliwości i pewność życia. Nie należy działać pochopnie i w ślepo, trzeba się zastanowić.
Pierwsza zaś rzecz, jaką muszę uczynić, to wyrzec się własnego nazwiska. Fałszywe dokumenty uzyskam w Paryżu bez trudu. W hotelu zamieszkam w charakterze Francuzki i nic nie będę musiała pokazywać. W celach regeneracyjnych zaś udam się do Taorminy.
Bardzo możliwe, że wszystkie moje rozterki, niepokoje, obawy i rozmyślania podświadomie zmierzały właśnie do tego. Żeby jakoś samej sobie wytłumaczyć konieczność natychmiastowego wyjazdu do Taorminy. Już w lochu zakorzeniała się we mnie nieprzeparta tęsknota do słońca, morza i kaktusów właśnie tam, a nie gdzie indziej, resztki rozsądku kazały zrobić zupełnie co innego, musiałam zatem zdusić rozsądek. W oczach stanął mi widok z balkonu hotelu Minerwa i zrobiłam się nieprzytomna. Do Taorminy, tylko do Taorminy, tylko tam, do najpiękniejszego miejsca na świecie!.
Myśl o ziemi obiecanej wypchnęła mi z głowy wszystkie inne i dopiero na placu Republiki, gdzie znalazłam się z zamiarem zatrzymania się w małym, znanym mi hoteliku przy ulicy de la Douane, uprzytomniłam sobie, jaki idiotyzm usiłowałam popełnić. W tymże samym hoteliku mieszkałam zaledwie przed kilkoma miesiącami w charakterze cudzoziemki, dałam im bardzo duży napiwek, bo nie miałam drobnych, i mogą mnie jeszcze pamiętać. Spłoszona spojrzałam na zegarek i z ulgą stwierdziłam, że to jeszcze są godziny pracy.
Jeden był tylko człowiek w Paryżu, do którego mogłam się zwrócić z zamkniętymi oczami tak w tej, jak i w każdej innej sytuacji. Mój najlepszy, niezawodny przyjaciel sprzed lat, któremu na pewno mogłam wierzyć i na którego na pewno mogłam liczyć. Bardzo rzadko zdarza się na świecie takie coś jak wielka przyjaźń, ale jednak się zdarza.
Weszłam do małej knajpki, w której nie tak znów dawno, a zdawałoby się, że przed wiekami, jadłam pizzę po neapolitańsku i wykręciłam numer telefonu. Nie wiedziałam, czy jest, nie wiedziałam, czy nie zmienił miejsca pracy, nie widziałam go na oczy siedem lat i z bijącym sercem czekałam, aż podejdzie.
- Jak się masz - powiedziałam zwyczajnie po polsku. - Kopę lat. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej wody.
Usłyszałam, że go jakby zatkało, i ucieszyłam się, bo lubię robić niespodzianki.
- Rany boskie! - powiedział z radosnym wzruszeniem. - To ty? To naprawdę ty?
- Aha. I znów przyszła chwila, kiedy muszę się z tobą natychmiast zobaczyć. Pewnie znów mi uratujesz życie.
- Z przyjemnością. Gdzie jesteś?
- W knajpie koło placu Republiki. Mogę czekać pod pomnikiem od tyłu.
- Dobrze, będę za kwadrans.
Walizka w ręku zdecydowanie mi przeszkadzała. Powinnam była zostawić ją w przechowalni. Nie wiedziałam, co z nią teraz zrobić, żeby się nie rzucała w oczy. Do zwracania uwagi w zupełności
wystarczała trupia zieleń mojej twarzy, rażąca w opalonym tłumie. Gapiąc się na średnio atrakcyjny tył pomnika czułam, jak mi się robi coraz cieplej na zaniepokojonym sercu.
Biała lancia zatrzymała się tylko na chwilę i wsiadłam do niej prawie w biegu.
- Raczej na mnie nie patrz - powiedziałam z westchnieniem. - Nie taki obraz mnie chciałabym zachować w twojej pamięci. Zazwyczaj wyglądam trochę inaczej. Okularów nie zdejmę za żadne skarby świata. Nic ci nie wyjaśnię. Nic o mnie nie wiesz, nie widziałeś mnie od siedmiu lat i nie widzisz nadal.
- Gdyby nie to, że istotnie dziwnie wyglądasz, powiedziałbym, że się nic nie zmieniłaś - odparł z lekkim rozbawieniem. - Wyszłaś z grobu?
- Coś w tym rodzaju.
- Czego ci potrzeba?
- Fałszywych dokumentów. Francuskich. Dostatecznie dobrych, żebym mogła z nimi przekroczyć włoską granicę. Cena obojętna, pośpiech nader wskazany.
Milczał przez chwilę, przekopując się przez uliczne korki, po czym westchnął ciężko.
- Jak to dobrze, że ja wiem, że po tobie można się spodziewać wszystkiego. I jak to dobrze, że nie zerwałem kontaktów z jednym moim znajomym, który się stoczył na dno moralne. Zdaje się, że właśnie coś takiego fabrykuje. Spróbuję go jutro złapać. Jesteś pewna, że to jest właśnie to, co ci jest potrzebne? -dodał z namysłem.
- Absolutnie pewna - odparłam stanowczo. - Chyba wystarczy na mnie spojrzeć?
- Przecież chciałaś, żebym nie patrzył?
- Raz możesz spojrzeć, dla upewnienia. Ale przynajmniej staraj się nie zapamiętać tego, co
widzisz.
Rzucił na mnie okiem, życzliwie rozbawiony, i pokiwał głową.
- Swymi czasy postanowiłem sobie niczemu się już nie dziwić i myślałem, że po tym, co mnie w życiu spotykało, nic mną już nie wstrząśnie. Ale ty masz zupełnie szczególny talent. Zjawiasz się znienacka po siedmiu latach i okazuje się, że jedyne, czego ci do szczęścia brakuje, to lewe papiery. Dokąd jedziesz?
- Nie mam pojęcia. Do byle jakiego hotelu, gdzie mnie na razie nie spytają o nazwisko. Żeby nie było nieporozumień, zawiadamiam cię, że nie popełniłam żadnego przestępstwa, nic z tych rzeczy. Takie pospolite komplikacje to nie dla mnie, ja wymyśliłam coś ciekawszego.