Выбрать главу

Wylazłam z prześlicznej, ciemnoniebieskiej, ciepłej zupy, zwanej Morzem Jońskim, położyłam się na leżaku, pozbyłam się Szweda, nakłoniwszy go, żeby poszedł na obiad beze mnie, zamówiłam sobie kawę i lody i bezmyślnie zapatrzyłam się w jednego z moich tubylczych znajomych nurkującego wokół skał. Facet to był nawet, jak na Włocha, osobliwy. Temperament temperamentem, ale to coś, co tryskało z niego, nie miało wręcz nazwy.

Nadmiarem jego wigoru dałoby się bez trudu obdzielić kilkunastu dwudziestoletnich młodzieńców, on zaś sam miał już około pięćdziesiątki! Ani przez chwilę nie trwał w bezruchu, jeśli nie pływał, to wiosłował, jak nie wiosłował, to biegał, gimnastykował się, pomagał spychać do wody i wyciągać łodzie i w ogóle robił, co popadło. Pływając śpiewał arie operowe i wybuchał rozgłośnym śmiechem, a sama stwierdziłam, że tam, gdzie pływał woda była głęboka, i w żaden sposób nie mógł się nogą podpierać. Sam jego widok wystarczał, żeby człowiek czuł się zwolniony z obowiązku dokonywania jakichkolwiek wysiłków. On pracował za wszystkich.

Włoski język nigdy nie sprawiał mi zbytnich trudności. W ciągu dwóch tygodni poczyniłam znaczne postępy i byliśmy z niezwykłym makaroniarzem już nieźle zaprzyjaźnieni. Życzliwie przyjrzałam mu się teraz, jak zniknął pod wodą, po czym zamknęłam oczy. Trwałam w błogim rozleniwieniu, słuchając rozlegających się od jego strony okrzyków, śpiewów, śmiechów i gwizdów. Śmiechy zbliżyły się, widocznie wyszedł z wody i nagle tuż nade mną rozległ się okrzyk:

- Stella di mare!!!

Zdrętwiałam. Świeżo nabyty, beztroski spokój mojego wnętrza nagle diabli wzięli. Zimny dreszcz przeleciał mi po plecach i siedziałam jak skamieniała, niezdolna do otworzenia oczu. Przeklęty j acht „ Stella di Mare”!. Jak to, więc j ednak tu dotarli.?!

- Signorina! Stella di mare! To dla pani!

Ostrożnie otworzyłam oczy, usiłując złapać oddech. Morze było puste, żaden jacht po nim nie płynął. Okropny makaroniarz stał nade mną błyskając wspaniałymi zębami, a u moich nóg, na drobnych kamykach, leżała cudownej piękności, purpurowa, lśniąca rozgwiazda. Stella di mare!

Odzyskałam zdolność ruchu. Pochyliłam się i podniosłam rozgwiazdę, która poruszyła lekko mackami. Wrzasnęłam przeraźliwie i wypuściłam ją z ręki. Była olbrzymia i doprawdy niezwykle piękna, ale nie bojąc się żadnych żab, szczurów ani myszy, odczuwam nieprzeparty wstręt do wszystkiego, co się wije. Przezornie nie dotykając jej już, wyraziłam szczery zachwyt.

- Może pani ją zjeść na kolację! - zawołał radośnie makaroniarz, biegając dookoła mojego

leżaka.

Nie znoszę żadnych frutti di mare. Sama myśl o zjedzeniu ośmiornicy napełnia mnie śmiertelnym obrzydzeniem. Nie mogę patrzeć na żywe węgorze. A ten mi tutaj ględzi o zjedzeniu rozgwiazdy!

Musiałam mieć przez chwilę wyraz twarzy całkowicie jednoznaczny, w pełni zgodny z moimi uczuciami, bo siedzący naprzeciwko mnie na leżaku jakiś facet wybuchnął nagle śmiechem. Spojrzałam na niego z wyrzutem i opanowałam się czym prędzej nie chcąc robić przykrości sympatycznemu człowiekowi.

- Wykluczone! - zaprotestowałam stanowczo. - Ona jest zbyt piękna. Nie jada się takich pięknych rzeczy.

- To ją pani może zasuszyć! - zaproponował natychmiast makaroniarz nie mniej radośnie, przystępując do wymachów rąk: - Położy ją pani na balkonie, na słońcu i jutro już będzie gotowa!

- A nie zblednie? - zaniepokoiłam się, bo intensywna purpura aż lśniła, i od razu zaczęłam myśleć, jak ją zachować. Wszystkie ususzone rozgwiazdy, jakie widziałam, były blade.

- Trochę zblednie, ale nie bardzo.

- Niech pani spróbuje suszyć w cieniu - powiedział życzliwie facet, który przedtem wybuchnął śmiechem. Przyjrzałam mu się dokładniej.

- W cieniu nie można, nie wyschnie! - zawołał makaroniarz, odbiegając.

Nie dyskutowałam z nim nie tylko dlatego, że musiałabym drzeć się na całą plażę, ale też i dlatego, że przed sobą miałam obraz mężczyzny mego życia, co sobie nagle uświadomiłam i co mną wstrząsnęło.

Dwa wstrząsy naraz, jeden po drugim, to było trochę za wiele na moją świeżo odremontowaną odporność. Stella di mare i mężczyzna życia, dwa różne światy, oba nie bardzo realne. Okrzyk makaroniarza spadł na mnie jak grom z jasnego nieba, przebijając cienką skorupkę błogiego spokoju. Wszystkie niedawne przeżycia stanęły mi przed oczami i nagle dokonałam odkrycia, że to przecież był koszmar. Przeszłam przez jakieś straszne rzeczy! Straszliwy bezmiar oceanu i zimne, przegniłe ciemności ciasnego lochu, brak granic na Atlantyku i nadmiar granic w kazamatach. Zemściło się na mnie upodobanie do kontrastów czy co? Jakaś klątwa? Jakim cudem udało mi się nie oszaleć od tego do reszty?

Długiej chwili potrzebowałam, żeby rozejrzeć się wokół, przyjść do siebie i uwierzyć, że realna jest teraźniejszość. Przyjrzałam się otoczeniu, jakbym je widziała po raz pierwszy w życiu, pomacałam leżak, dotknęłam ostrożnie rozgwiazdy i wypiłam resztkę kawy. Po czym mogłam się zająć drugim wstrząsem.

Jest taki specjalny typ mężczyzn, który mi się zawsze nadzwyczajnie podobał i na który w swojej karierze życiowej nigdy nie natrafiłam. Od najwcześniejszej młodości widziałam takich zaledwie parę sztuk i nigdy z żadnym nie nawiązałam nie tylko bliższej, ale nawet dalszej znajomości. Stawali okoniem, widocznie okropnie się im nie podobałam. Oni byli w moim typie, a ja nie byłam w ich i nic na to nie można było poradzić. Trudno, konflikt upodobań, de gustibus non est disputandum.

Teraz zaś na leżaku naprzeciwko mnie siedział właśnie taki i patrzył na mnie z wyraźną sympatią. Był kulminacyjnym punktem teraźniejszości, jaśniejącej blaskiem włoskiego słońca i kontrastującej z minionym mrokiem. Miał piękną, opaloną, bardzo męską twarz, niebieskie, błyskające humorem oczy i krótko strzyżone, ciemnoblond włosy. Oczywiście, blondyn!

Przyzwyczajona do niepowodzeń akurat na tym polu nie rzucałam mu powłóczystych spojrzeń, nie mizdrzyłam się, nie krygowałam głupawo, tylko od razu uznałam, że nie powinnam wymagać zbyt wiele. Wystarczy, że on tu w ogóle jest. No to niech sobie będzie. Pochyliłam się i ładnie ułożyłam rozgwiazdę na płaskich kamykach.

Blondyn mego życia wstał z leżaka i poszedł do wody. Przypomniałam sobie rozczochranego i pomyślałam, że doprawdy pomiędzy stającymi mi na drodze blondynami dają się zauważyć istotne różnice. Gdyby przeznaczenie przydzieliło mi tego, to chyba nie protestowałabym zbyt gwałtownie. Na horyzoncie ukazał się szatyn w postaci Szweda błyskającego w słońcu czerwonym, rozanielonym pyskiem.

Tego samego wieczoru siedziałam sobie przy kawie na małym placyku nad samym urwiskiem, tuż przy balustradzie, skąd był widok na wszystko. Nad Taormina świecił księżyc w pełni, złoty księżyc, taki, jaki świeci tylko nad Taormina. Widziałam w życiu wiele księżyców w pełni w najrozmaitszych miejscach i mogę autorytatywnie stwierdzić, że nigdzie nie ma takiego jak tam. Gdzieś bardzo daleko w dole od czasu do czasu cicho wzdychało morze, a za przykładem morza wzdychałam i ja.

Szweda pozbyłam się znów już przed kolacją, zniknąwszy mu z oczu, bo nie miałam siły patrzeć na jego przylizany łeb. Z dwojga złego wolałam już nie patrzeć na nic. Uświadomienie sobie mojego osobliwego pecha do blondynów wprawiało mnie we wściekłość i usposabiało do niego nader nieprzychylnie. Teraz zaś zaczynałam tego żałować.

Myślałam sobie, czy to przypadkiem nie jest trochę głupio siedzieć tu samej, pod tym przeraźliwie złotym księżycem, wśród palm i kaktusów, w atmosferze, która sprzyja wszystkiemu z wyjątkiem samotności. Przez chwilę, przez krótką chwilę, nade wszystko w świecie chciałam, żeby ten Diabeł był tu ze mną.

Mam wyobraźnię, z wiekiem mi nie mija. Oczyma duszy ujrzałam go, siedzącego po drugiej stronie stolika nad drugą filiżanką kawy. Oprócz wyobraźni mam też realistyczny umysł.