Выбрать главу

Przepraszający, pełen zakłopotania uśmiech, który przywołał na tę niewinną, niebieskooką, niemowlęcą twarzyczkę, był tak szczery, że gdybym nie podsłuchała przedtem podejrzanej i krew w żyłach mrożącej dyskusji, z pewnością byłabym gotowa w to uwierzyć. Otworzyłam oczy maksymalnie szeroko i wszelkimi siłami starałam się z kolei przywołać na oblicze wyraz jak najsłodszego zidiocenia.

- Trzeba było zniknąć bardzo szybko - ciągnął rozczochrany. - Nie znaliśmy pani przecież, nie znaliśmy pani adresu, nic kompletnie, więc po prostu zabraliśmy panią ze sobą.

Trzej pozostali zaczęli nagle kiwać głowami wśród radosnych, również nieco zakłopotanych uśmiechów, żywo przyświadczając tej wypowiedzi. Mało brakowało, a zaczęliby klaskać. Byłam zupełnie pewna, że żadnego z nich nie widziałam w pobliżu siebie

w owej melinie, nie mówiąc już o tym, że jeśli ktokolwiek się tam źle czuł, to z pewnością nie ja. 10

- Bardzo panom dziękuję - powiedziałam z umiarkowaną wdzięcznością. - Obawiam się tylko, czy nie zabrali mnie panowie odrobinę za daleko.

Panowie wydali z siebie grubsze i cieńsze śmieszki dla udokumentowania, że doceniają mój ekstraordynaryjny dowcip i przez chwilę wszyscy razem mizdrzyliśmy się wśród głupawych krygów. Po czym ponowiłam pytanie, tym razem pełne ufnego zaciekawienia.

- A dokąd lecimy?

- Mam nadzieję, że nie zrobi to na pani zbyt dużego wrażenia. - zaniepokoił się rozczochrany troskliwie.

- Kula ziemska jest w końcu tak mała i tak ograniczona. - dodał pobłażliwie tłusty.

- Drobnostka - powiedziałam życzliwie. - Uwielbiam podróże. A więc?

- Do pewnego małego miasteczka na wybrzeżu Brazylii - wyjaśnił wreszcie rozczochrany, czyniąc przy tym lekceważący gest, którym odległość do Brazylii sprowadzał do odległości między Grójcem a Tarczynem. Te jakieś upiorne tysiące kilometrów unicestwiał, wykreślał, odbierał im jakiekolwiek znaczenie. Cóż za różnica w końcu, czy prosto z Kopenhagi lecę przez ocean do Brazylii, czy przez kanał do Malmo!

Przez chwilę milczałam, głównie z podziwu dla siebie, że jednak tak dobrze zgadłam. Po czym pozwoliłam sobie okazać pewien niepokój.

- Ależ ja nie mam wizy! - zawołałam, starannie demonstrując zdziwione zmartwienie. - Nie mam żadnych rzeczy, tam jest przecież gorąco, nie będę miała w co się ubrać! Poza tym muszę przecież wrócić! Mam nadzieję, że panowie.?

Wytrzeszczyłam na nich oczy mrugając rzęsami z nadzieją, ze wychodzi to dostatecznie głupio i bezradnie. W osiąganiu wyrazu kretyńskiej ufnej słodyczy wspięłam się na szczyty swoich możliwości i zaczęłam mieć obawy, że długo w tym nie wytrwam. O drobnym fakcie, że mój paszport był ważny tylko na Europę i na kraje pozaeuropejskie nie działał, pozwoliłam sobie nie wspomnieć.

Wpatrzeni we mnie wyrapionymi gałami panowie nagle się jakby ocknęli.

- Ależ oczywiście! - wrzasnęli wszyscy czterej równocześnie. - Proszę nie mieć żadnych obaw, zaopiekujemy się panią! Wszystko pani dostanie! Ubranie, oczywiście, wiza, drobnostka, nie ma potrzeby, lądujemy bezpośrednio, nikt się nie będzie pytał! Powrót? Jasne,

w każdej chwili!.

Świat, można powiedzieć, miałam u stóp. Raczyłam wyrazić zgodę na zjedzenie śniadania. Czterej panowie usiedli do stołu wraz ze mną. Serwował kelner w białym fraku. Szał ciał i uprzęży.

W trakcie posiłku sonda ruszyła.

- Z pewnością najbardziej wstrząsnęła panią śmierć tego nieszczęśnika - powiedział ze współczuciem tłusty. - Nic dziwnego, że pani się źle poczuła. Zmarł przecież na pani rękach.

Westchnął ciężko i wzniósł oczy ku górze, jakby zamierzał właśnie odmówić modlitwę za duszę nieboszczyka. Uznałam, że powinnam się dostosować. Odłożyłam widelec i westchnęłam nie mniej przejmująco.

- Tak, to było straszne - przyświadczyłam z dreszczem zgrozy. - Straszne! Do tej pory się z tego nie otrząsnęłam!

Na wszelki wypadek postanowiłam natychmiast stracić apetyt, bo i tak się już najadłam, a w ogóle nigdy w życiu nie lubiłam obfitych śniadań. Wspomnienie wstrząsu powinno na mnie ostro podziałać.

- Dla nas jest to szczególnie przykre - westchnął rozczochrany. - Znaliśmy go, zwłaszcza pan.

I wskazał małego, który przełknął gwałtownie, kiwnął głową i przybrał boleściwy wyraz twarzy.

- To był mój przyjaciel - powiedział. Po francusku mówił zdecydowanie gorzej niż pozostali. -Mój bardzo dobry przyjaciel. Chciałem być przy nim, zamiast pani, w ostatnich chwilach życia.

Czas jakiś wszyscy poświęciliśmy na rzewne wzdychanie i wznoszenie oczu ku górze. Po czym mały ciągnął dalej:

- Jego ostatnie westchnienie, ostatnie słowa. Chciałem je słyszeć, dać odpowiedź. On mówił do pani. Proszę, niech mi pani powtórzy ostatnie słowa mojego przyjaciela!

„Znakomicie! - pomyślałam, pełna uznania. - Gdyby im jeszcze ta boleść lepiej wychodziła, każdy by się narwał!”

- Nie mogę - odparłam z westchnieniem wręcz rozdzierającym. - Nie zrozumiałam

ich!

Skrzyżowanie spojrzeń przez panów było prawie nieuchwytne.

- Jak to? - wyrwał się niespokojnie ten bez przerwy między oczami, ale natychmiast zgasił go rozczochrany.

- Bredził? - spytał ze współczuciem.

- Tak sądzę - odparłam smutnie. - Jakieś słowa bez związku, prawie niedosłyszalnie.

- Proszę, niech mi pani powtórzy te słowa! - wyjęczał mały. - Mogą być bez sensu, ale to są ostatnie słowa mojego przyjaciela! Zachowam je na zawsze w pamięci.

Poczułam, że wybrana przeze mnie rola ma swoje mankamenty. Wrobiłam się. Nie ma na świecie słodkiej idiotki o dobrym sercu, a one wszystkie mają dobre serca, która by w tej sytuacji nie stanęła na głowie, żeby tej żebrzącej zołzie powtórzyć cholerne ostatnie słowa jego przyjaciela. Resztki sił umysłowych poświęciłaby, żeby sobie przypomnieć! Jak ja mam z tego wybrnąć, do licha ciężkiego?!

- Nie pamiętam - powiedziałam prawie ze łzami w oczach - Ale ja pana rozumiem, spróbuję sobie przypomnieć. Tam był taki hałas, zamieszanie, chciałam mu pomóc, a on ledwo oddychał.

Czterej panowie patrzyli na mnie w takim napięciu, że też ledwo oddychali. Przekazany mi przez nieboszczyka szyfr musiał być dla nich co najmniej kwestią życia i śmierci! Zaczęła mnie wypełniać coraz żywsza ciekawość, którą czułam się zmuszona starannie ukrywać. Symulując przypominanie i od czasu do czasu rzewnie wzdychając, dokonywałam pośpiesznie intensywnej pracy myślowej. Wmówić w nich, że nic nie dosłyszałam i nic nie pamiętam? To chyba nie będzie dobrze, bo wówczas stracą powód utrzymywania mnie przy życiu. Kategoryczne słowa „zlikwidować bez śladu” tkwiły w mojej pamięci i napełniały mnie niejakim niepokojem. Pojęcia nie miałam, kim oni właściwie są, ale widocznie coś z tego wszystkiego, czego byłam świadkiem, stanowiło dla nich jakieś zagrożenie i popadłszy w histeryczną panikę mogliby mnie rzeczywiście usunąć z tego padołu. Nie, lepiej pamiętać. Mogę pamiętać część, a resztę sobie powoli przypominać.

- Wydaje mi się. - powiedziałam z wahaniem, wciąż wzdychając - Takie jakieś skojarzenia. Mam wrażenie. Mówił do mnie „słuchaj!” „Słuchaj!”

- Słuchaj - powtórzył półprzytomnie tłusty.

- Słuchaj, co?! - wyrwał się znów ten z oczami i chyba rozczochrany kopnął go pod

stołem.

- Ja powiedziałam: „Spokojnie, nic nie mów”. Bo widziałam, że umiera, i chciałam mu pomóc.

Westchnienie, które teraz wydałam z siebie, było szczytem artyzmu. Rozczochrany nie